środa, 16 września 2015

we wspólnocie...

zdj:flickr/Susanne Nilsson/Lic CC
(J 19,25-27)
Obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: Niewiasto, oto syn Twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto Matka twoja. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie.

Mili Moi…
Dzisiejszy dzień z założenia miał służyć wyciszeniu i skupieniu. Poniekąd się udało… Prowadziłem dzień skupienia dla sióstr Misjonarek. Wszystko w malowniczej Veronie. Ale z całego dnia podróż zajęła mi cztery godziny – jakiś nieszczęśliwy dzień, wypadki na drodze i korki. A przy okazji i sporo emocji, bo jak się człowiek spieszy, to wiadomo kto się cieszy…

Niemniej czas spędzony z siostrami w ciszy, przed Najświętszym Sakramentem i nad nabożną lekturą wprawił mnie w dobry nastrój i znów skonfrontował z prawdą, że nie da się uciec przed pragnieniami najgłębiej w nas zaszczepionymi przez Stwórcę, pragnieniami bycia z Nim, w Nim i dla Niego… Nic w tym świecie nie jest w stanie zastąpić mi Boga… Nic…

A dziś doświadczyłem małego cudu… Podczas urlopu w Polsce wysłałem do siebie sporo książek. Większość z nich doszła szczęśliwie, ale część zaginęła gdzieś po drodze. Piszę zaginęła, ponieważ minęło już tyle czasu, że trudno to nazwać inaczej. A jak to zwykle bywa, zginęły najcenniejsze (dla mnie) i najpotrzebniejsze. Wczoraj więc tak naprawdę poważnie poprosiłem Jezusa, żeby one się jakimś cudem znalazły. Dziś tę prośbę z rana ponowiłem przez przyczynę Maryi… I po powrocie do domu znalazłem jedną, małą paczuszkę z kilkoma zagubionymi książkami, mimo że od wielu dni nic nie nadchodziło i powoli zaczynałem tracić nadzieję. Nie są to wprawdzie te, na których mi najbardziej zależy, ale ufam, że to taki Boży zwiastun happy endu…

Dziś natomiast towarzyszy mi myśl o macierzyńskim wymiarze wspólnoty… Dar Matki ofiarowany przez Jezusa z krzyża jakoś szczególnie mnie ku temu tematowi skłania. Mamy taką pieśń, którą śpiewamy w szczególnie podniosłych momentach – Matko ma, Zakonie mój, dla Cię życie me, dla Cię prac mych znój. Matko ma, Zakonie mój, jam na wieki syn, jam na wieki Twój… Zdałem sobie sprawę, że wspólnotowy charakter naszego życia jest jedną z rzeczy, które najbardziej przyciągają do naszego Zakonu. Mnie przyciągnął na pewno. A przez lata tak wiele się zmieniło… Rzecz jasna nie w charyzmacie Zakonu i nie w moich pragnieniach, ile raczej w rzeczywistości, w której przyszło mi żyć, a w której o tę wspólnotowość trudno. Jest nas coraz mniej, więc i wspólnoty coraz mniej liczne, a i pracy więcej, więc mniej czasu i możliwości na ich budowanie…

Dlatego, o ile mam głębokie poczucie, że wspólnota zakonna „dała mi życie”, czy „wprowadziła mnie w życie”, to na dzień dzisiejszy próbuję się wręcz desperacko doszukać tej macierzyńskiej troski mojego Zakonu. Bynajmniej nie piszę tego, żeby sugerować jakąkolwiek winę… Raczej myślę o osobistym odczuciu bycia daleko… Kilometry dzielące od tych, z którymi się tę wspólnotę zawsze dzieliło. Wokół owszem bracia, i nawet nie tak daleko, ale jakby mniej zainteresowani nami… A może i my nimi… Wystarcza świadomość, że są… Chwała Bogu jest tu kochany proboszcz, z którym każdego dnia możemy spędzić nieco czasu wspólnie. Pogadać, poplanować, poreformować, pośmiać się… On jest dla mnie najlepszym dowodem, że nasz Zakon jest wciąż życiodajny i wydaje cichych świętych… Jak dobrze żyć we wspólnocie… Nawet w tak maleńkiej… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz