Tetrarcha Herod usłyszał o wszystkich cudach zdziałanych przez Jezusa i był
zaniepokojony. Niektórzy bowiem mówili, że Jan powstał z martwych; inni, że
Eliasz się zjawił; jeszcze inni, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał.
Lecz Herod mówił: „Ja kazałem ściąć Jana. Któż więc jest Ten, o którym takie
rzeczy słyszę?” I chciał Go zobaczyć.
Mili Moi…
Oswajanie lęków. Czy nie to właśnie dzieje się w życiu Heroda i jego
popleczników? Jakie jest ich źródło? Cóż, Herod boi się konkurentów do władzy,
która w jego przypadku jest raczej efektem jego wyobrażeń niż faktów, Jest
marionetką w rękach Cezara. Ale wydaje mu się, że wiele może. Ten cudotwórca
jest nieobliczalny. Kto wie czy nie zamierza podnieść ręki na ustrój. Na samego
Heroda. Kim on jest?
A informatorzy sięgają po to, co znają. Jeśli działań Jezusa nie da się
wytłumaczyć w sposób racjonalny, to dajmy się ponieść wyobraźni. Twórzmy
alternatywne światy. Użyjmy do tego dawno albo wcale nie tak dawno umarłych. Oni
nie żyją, więc nie wydają się być groźni. Nawet jeśli wrócili w jakiejś nowej
postaci, to przecież ich znamy. Zawsze to lepiej niż mierzyć się z czymś czego
kompletnie nie ogarniamy naszymi umysłami. Z kimś nieprzewidywalnym…
Ale to niestety nie wpływa znacząco na zmniejszenie niepokoju. Herod będzie
go odczuwał aż do dnia swojej śmierci. Nawet spotkanie z Jezusem, do którego
doszło nieoczekiwanie podczas procesu Mistrza z Nazaretu, a które pokazało
prymitywne i hedonistyczne oblicze władcy, nie uspokoiło jego serca. Wzgardził
Jezusem i pozostał ze swoim lękiem. Bo nawet jeśli ten wichrzyciel nie wydawał
mu się groźny, to przecież na horyzoncie pojawią się nowi. Nie wolno stracić
czujności.
Dziś stawiam sobie pytanie jaki niepokój wzbudza we mnie Jezus? Jakie on ma
źródła i do czego mnie w życiu prowadzi? Zdałem sobie sprawę, że ma on charakter
twórczy. Wciąż nie potrafię wyobrazić sobie siebie siedzącego w miejscu i „odcinającego
kupony”. Pan motywuje mnie do ruchu i działania dla Jego sprawy, do rozwoju i
dążenia ku celom, które On przede mną stawia, do nieustannego poszukiwania Jego
samego, do relacji… Oby to się nigdy nie skończyło. Obym zachował świeżość do
końca moich dni. I obym spokoju szukał w jednym, jedynym źródle, w którym można
go odnaleźć. W Nim samym. W moim Bogu.
A mój dzień upłynął na kolejnych pracach, których wysypało się po moim powrocie
całe mnóstwo. Za dwa tygodnie kolejny raz lecę do Niemiec i korzystając z
gościny księdza Sebastiana, za jego zgodą zamierzam zaproponować jego parafianom
zawierzenie ich życia Niepokalanej. Musiałem więc dziś wysłać materiały,
których nie zdołam zabrać ze sobą do małej, podróżnej walizeczki. Później
pisanie felietonu do naszego wewnętrznego, prowincjalnego pisma, w którym
odpowiadam od niedawna za rubrykę „Z notatnika homilety”. Dziś tematem był
franciszkanizm na ambonie. Zainspirowany zdobytymi u warszawskich bookinistów
książkami załączonymi na zdjęciu, pomyślałem że chciałbym moim braciom zwrócić
uwagę na to, że za mało duchowości franciszkańskiej w naszym przepowiadaniu.
Wracając do źródeł, do samego świętego Franciszka, uświadomiłem sobie, że i ja
za mało się do niego odwołuję. Wreszcie dziś także jest doroczny dzień akcji „Koronka
na ulicach miast”. Zostałem więc posłany na ulicę, aby wraz ze zgromadzonymi
ludźmi pomodlić się za nasze miasto. Poprowadziłem więc w modlitwie zebranych –
około 40 osób. I to było dobre… Kończę dzień zmęczony, ale szczęśliwy. Bo to
był Boży dzień…