zdj:flickr/Kevin Dooley/Lic CC
(Mk 14, 22-25)
W pierwszy dzień Przaśników, kiedy ofiarowywano Paschę, Jezus, gdy jedli, wziął
chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: "Bierzcie,
to jest Ciało moje". Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał
im, i pili z niego wszyscy. I rzekł do nich: "To jest moja Krew
Przymierza, która za wielu będzie wylana. Zaprawdę, powiadam wam: Odtąd nie
będę już pił napoju z owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić będę go
nowy w królestwie Bożym".
Mili Moi…
Piękny, letni dzień w
Lublinie i mój żywot bogatszy o kolejne doświadczenie… Zdałem dziś egzamin
wewnętrzny upoważniający mnie do publicznej obrony mojego doktoratu. Bywa on
nazywany „obroną wewnętrzną”. Przyznać muszę, że stres plasował się gdzieś
blisko poziomu zero, choć wyglądało wszystko mocno poważnie.
O 9.30 zostałem zaproszony
do sali, gdzie zasiadało za stołem siedmiu poważnych profesorów z dziekanem wydziału
teologii na czele. Powitanie, krótka modlitwa, przede mną tylko kartka z pytaniami
i moja butelka wody. I się zaczęło… Pierwsze pytanie – kontekst działalności o.
Kolbego, czyli Kościół w Polsce w dwudziestoleciu międzywojennym, następne –
etapy ewangelizacji według Evangelii nuntiandi papieża Pawła VI, dalej –
paschalne ukierunkowanie homilii, następnie – kult maryjny w perspektywie nowej
ewangelizacji, piąte pytanie – o. Kolbe, a masoneria, i wreszcie – media, a
ewangelizacja. Na koniec, dziekan zadał pytanie rozluźniające – jak to się
stało, według ojca, że dzieło o. Kolbego w Japonii przetrwało do dziś, mimo
niesprzyjających warunków dla rozwoju życia religijnego?
Potem zostałem poproszony
o wyjście na korytarz, a komisja się naradzała. Zaproszony ponownie usłyszałem,
że „po naradzie”… „zapoznawszy się z recenzjami”… „wysłuchawszy”… komisja
dopuszcza mnie do obrony publicznej, a egzamin zdałem z oceną bardzo dobrą.
Dziekan dodał, że nie wie jak mógłbym tę notę podnieść na obronie, więc życzy mi
„obrony brawurowej”… No i na taką właśnie pozostaje mi czekać… Potem jeszcze
ostatnie wskazówki od promotora począwszy od „poważnie, bez kolokwializmów i
syntetycznie”, aż po „i wody dla komisji ojciec nie zapomni” i mogłem już
spokojnie udać się z kartą obiegową do różnych instytucji uniwersyteckich, aby
potwierdzić, że „nie zalegam”. Niestety nie zalegając poległem – biblioteka tej
zacnej uczelni miała awarię systemu i kolejna wizyta będzie nieunikniona… Ale
przecież nie będziemy się złościć, bo i po co? Systemowi to nie pomoże – zarówno
bibliotecznemu, jak i mojemu – nerwowemu…
A dziś święto Chrystusa
Najwyższego i Wiecznego kapłana. Ono uzmysłowiło mi na nowo, że mój Pan przeżył
swoja misje na ziemi w kontekście daru. Ta logika daru jest czymś oczywistym u
początku życia zakonnego i kapłańskiego. Człowiek idzie w posługę z
pragnieniem, aby rozdać siebie. I zwykle u początku to jest bardzo łatwe i
satysfakcjonujące. Ale z czasem… Można wejść w doświadczenie samego Jezusa,
które, przypuszczam również dla Niego musiało (i musi) być bardzo trudne. Mam,
chcę dać, a nie ma za bardzo komu wziąć… Dar na wyciągnięcie ręki, który nie
budzi zainteresowania. Dar, który staje się „darem opłakiwanym”. Czyż nie tak
jest do dziś? Jego zbawienie, które jest na wyciągnięcie ręki, a tak wielu
opiera się, aby po nie sięgnąć…
I moje kapłaństwo – wielki
dar, na które w minionych kilku latach nie było zbyt wielu chętnych. To dobra
okazja, żeby podziękować wszystkim, którzy z tego, mojego daru zechcieli i
zechcą jeszcze skorzystać. Dla mnie to największa radość, kiedy mogę nim
służyć. Nie dostałem go po to, żeby przeżywać go w zacisznym pokoju, wiodąc
spokojne życie „duszpasterza książek i popołudniowych spacerów”. Mam nadzieję,
że kolejne etapy mojego życia pozwolą mi znów zmęczyć się w posłudze… Czekam z niecierpliwością…