zdj:flickr/David Parry/Lic CC
(1 Mch
1,10-15.41-43.54-57.62-64)
Wyszedł korzeń wszelkiego
grzechu - Antioch Epifanes, syn króla Antiocha. Przebywał on w Rzymie jako
zakładnik, zaczął panować w sto trzydziestym siódmym roku panowania greckiego.
W tym to czasie wystąpili spośród Izraela synowie wiarołomni, którzy podburzyli
wielu ludzi, mówiąc: Pójdźmy zawrzeć przymierze z narodami, które mieszkają
wokoło nas. Wiele złego bowiem spotkało nas od tego czasu, kiedyśmy się od nich
oddalili. Słowa te w ich mniemaniu uchodziły za dobre. Niektórzy zaś spomiędzy
ludu zapalili się do tej sprawy i udali się do króla, a on dał im władzę, żeby
wprowadzili pogańskie obyczaje. W Jerozolimie więc wybudowali gimnazjum według
pogańskich zwyczajów. Pozbyli się też znaku obrzezania i odpadli od świętego
przymierza. Sprzęgli się też z poganami i zaprzedali się im, aby robić to, co
złe. Król wydał dekret dla całego państwa: Wszyscy mają być jednym narodem i
niech każdy zarzuci swoje obyczaje. Wszystkie narody przyjęły ten rozkaz
królewski, a nawet wielu Izraelitom spodobał się ten kult przez niego nakazany.
Składali więc ofiary bożkom i znieważali szabat. W dniu piętnastym miesiąca
Kislew sto czterdziestego piątego roku na ołtarzu całopalenia wybudowano
"ohydę spustoszenia", a w okolicznych miastach judzkich pobudowano
także ołtarze - ofiary kadzielne składano nawet przed drzwiami domów i na
ulicach. Księgi Prawa, które znaleziono, darto w strzępy i palono ogniem. Wyrok
królewski pozbawiał życia tego, u kogo gdziekolwiek znalazła się Księga
Przymierza albo jeżeli ktoś postępował zgodnie z nakazami Prawa. Wielu jednak
spomiędzy Izraelitów postanowiło sobie i mocno trzymało się swego
postanowienia, że nie będą jeść nieczystych pokarmów. Woleli raczej umrzeć,
aniżeli skalać się pokarmem i zbezcześcić święte przymierze. Oddali też swoje
życie. Wielki gniew Boży strasznie zaciążył nad Izraelem.
Mili Moi…
Zupełnie nie radzę sobie z
upływającym czasem… I wcale nie chodzi mi o zmarszczki, czy swe włosy. Po
prostu nie nadążam z obowiązkami. Do końca października obiecywałem sobie
ukończyć ostatni rozdział mojego doktoratu. Jest połowa listopada, a ja go
jeszcze nawet nie zacząłem. I wcale się nie obijam. Wieczorami zastanawiam się
co ważnego zrobiłem przez cały dzień. Czasem jestem w stanie to nazwać, czasem
nie… A żeby coś dla relaksu… Książki czytam ostatnio tylko w konfesjonale i w
zakrystii przed Mszą. Czasem mam jeszcze siły na dwie strony przed snem. Gdzie
ten zakonny rytm? Gdzie spokojne zgłębianie Pism, prowadzenie życia duchowego?
No ja się pytam gdzie???
Ostatnio miałem znów
spotkanie z przemiłym policjantem. Czwarte już chyba w ciągu minionych lat… Nie
chwale się tym, bo to właściwie raczej kwestia wstydliwa. Nie umiem bowiem
dostosować się do dużych białych znaków, na których najczęściej widnieje napis „65
mph”. Nie jeżdżę wyjątkowo szybko, bo mnie to nie kręci, ale zawsze tych kilka
mil ponad normę… No i znów zatrzymał mnie stróż prawa… Po miłej wymianie zdań,
w której oczywiście przyznałem się do wszystkiego, smagłolicy stróż prawa wziął
moje dokumenty i zapytał, czy pracuję w kościele, czy jestem jakimś księdzem, a
może proboszczem (dowód rejestracyjny na klasztor). Potwierdziłem… A pan oddal
mi dokumenty i udzielił „surowego” upomnienia. Po co o tym piszę? Bo mnie to
zdumiewa. W Polsce można jeszcze podejrzewać, że policjant katolik, upomniał,
bo jakoś zakonnika nie chciał karać, ale tu? Tu jest cały świat… Trafienie na
policjanta katolika przypomina trafienie w totolotka. Nie wiem zresztą czy „mój”
katolikiem był… Ale życzliwości tu jakby więcej (co oczywiście nie zmienia
faktu, że zawiniłem)…
Dziś natomiast „chodzę”
cały dzień z pierwszym czytaniem mszalnym. Ono tak znakomicie obrazuje
eskalację zła… Zaczyna się niewinnie, od zawarcia przyjaźni z pogańskimi
narodami. Potem jest przejęcie ich zwyczajów i upodobanie w nich. Następnie
wniosek o nakazanie owych zwyczajów wszystkim pod sankcją karną. A wreszcie
zabijanie opornych w imię tych nowych ideałów…
Czytam i myślę, że na
naszych oczach dokonują się podobne przewroty. Pięćdziesiąt lat temu rozwód był
sprawą raczej wstydliwą i nie napawał dumą. Dziś są firmy, które organizują
rozwody na wzór ślubów, z pompą i przytupem, a dla wielu ludzi rozwieść się
oznacza tyle, co zmienić skarpetki. Ci, którzy ośmielają się tegoż prawa nie
akceptować są uważani za wsteczniaków i otaczani pogardą przez „nowoczesnych”.
Homoseksualizm???
Pięćdziesiąt lat temu wstydliwy, ukrywany, traktowany jako zaburzenie (którym w
istocie jest). Dziś dumni chłopcy paradują za rękę w Nowym Jorku, całują się
wyzywająco, pieszczą nad kubkami kawy w Starbucksach. Wyzwoleni domagają się
adopcji dzieci, bo przecież są tak samo prawomocnymi rodzinami, jak
heteroseksualni…
I można mnożyć przykłady…
Nie potępiając nikogo (choć nazywając grzech po imieniu), myślę, że nie bez
przyczyny to pierwsze czytanie koresponduje dziś z Ewangelią o otwarciu oczu
niewidomemu. To niezwykły cud Jezusa. Dziś, fizycznie widzimy, ale duchowo
ślepota panuje okrutna… Potrzeba cudu? A może wystarczy otworzyć oczy… Może
wcale nie jesteśmy ślepi, tylko je na wiele rzeczy zamknęliśmy. Bo wygodniej
nie widzieć…