czwartek, 28 lipca 2022

ku prawdzie...


(Mt 13,47-53)
Jezus powiedział do tłumów: Podobne jest królestwo niebieskie do sieci, zarzuconej w morze i zagarniającej ryby wszelkiego rodzaju. Gdy się napełniła, wyciągnęli ją na brzeg i usiadłszy, dobre zebrali w naczynia, a złe odrzucili. Tak będzie przy końcu świata: wyjdą aniołowie, wyłączą złych spośród sprawiedliwych i wrzucą w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Zrozumieliście to wszystko? Odpowiedzieli Mu: Tak jest. A On rzekł do nich: Dlatego każdy uczony w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego, podobny jest do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare. Gdy Jezus dokończył tych przypowieści, oddalił się stamtąd.

 

Mili Moi…
Kolejny raz w dość zabawny sposób przekonałem się, że Pan naprawdę wysłuchuje mnie zawsze… Przedwczoraj bracia zaprosili mnie na pożegnalną kolacyjkę i powtórzyłem im coś, co w dzień wypowiedziałem Jezusowi na modlitwie – w zasadzie jestem już bardzo zmęczony i gdyby mi ktoś powiedział „wracaj do Polski” to nawet bez żalu za Asyżem mógłbym to zrobić…

Wczoraj więc, na godzinę przed wyjazdem na stację kolejową, kiedy już walizeczka zamknięta oczekiwała na mnie na środku pokoju, zadzwonił telefon i o. Jerzy, mój asyski gospodarz mówi do mnie – Michaś, mamy w domu potwierdzony Covid wśród braci, nie chciałbym cię narażać… I ja siebie nie bardzo chciałem narażać, więc otworzyłem walizkę, przebookowałem bilet i jutro zamierzam wrócić do Polski. Choć kto wie jakie przygody mnie czekają z przewoźnikiem, którego nazwa przypomina jako żywo nazwę proszku do prania, po użyciu którego już bielsze nie będzie…

Dziś tak sobie myślę, że Pan nie bał się mówić o czymś, o czym my boimy się mówić w sposób przejrzysty… Dobre ryby i złe ryby. Ale to przecież tylko obraz – opisuje nam ludzi. Podobnie jak pszenica i chwast. Jedno ma wartość, drugie nie… Wzdrygamy się wobec wypowiedzenia na głos słów, że człowiek może nie mieć wartości – bo przecież przywykliśmy do prawdy, że ma w oczach Bożych wartość nieskończoną. I to prawda. Ale czy nie może jej stracić? Czy nie może się jej wyrzec? Czy nie może zaprzepaścić? Bóg nie przestanie na niego patrzeć z miłością, ale nadejdzie czas, kiedy pozostanie naga prawda – twoje życie nie ma wartości – jesteś złą rybą, chwastem zaledwie… I na tym etapie już nic na to nie poradzimy…

Jest to całkowicie wbrew politycznej poprawności epoki współczesnej. A jednak przekaz Ewangelii jest niezmienny. Dziś jest czas reakcji, działania, zmiany. W ostatniej godzinie napotkasz sąd, który będzie nieubłaganie prawdziwy… To mnie zawsze zdumiewa i niepokoi. Bo kto stoi, niech baczy, żeby nie upadł. I na próżno wówczas będziemy wołać – Panie, czy nie uzdrawialiśmy mocą Twego imienia i na ulicach naszych nauczałeś i znamy Cię… I na próżno przyzywać miłosierdzia w tym naiwnym rozumieniu, że nie liczy się nic, bo Pan i tak wpuści do nieba wszystkich… Dzisiejsza Ewangelia jest wprost zaprzeczeniem wobec takich przekonań…

PS. A gdyby ktoś chciał, żebym jeszcze jutro zawołał do Pana w Jego intencjach na grobach Apostołów Filipa i Jakuba (bo niemal bezpośrednio nad nimi mieszkam) to śmiało – dajcie znać w komentarzu, albo w prywatnej wiadomości…

środa, 27 lipca 2022

Cudowny Medalik...


(Mt 13, 44-46)
Jezus opowiedział tłumom taką przypowieść: "Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Uradowany poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją".

 

Mili Moi…
Mój rzymski etap podroży dobiega powoli końca… Ileż ja tu potu zostawiłem… Jest rzeczywiście niesłychanie gorąco. Ale w końcu wakacje, więc jak ma być? Kościołów nawiedziłem moc… Ale dzięki temu znalazłem drugie, moje ulubione miejsce w Rzymie, które znajduje się bardzo blisko naszej Kurii Generalnej, gdzie stacjonuję. Pierwsze to oczywiście Bazylika Świętego Krzyża z grobem Antonietty. Ale drugie, odkryte tym razem, to kościół św. Andrzeja delle Fratte. To wyjątkowe i szczególne miejsce dla czcicieli Maryi, a szczególnie dla Rycerzy Niepokalanej. Tu bowiem w 1842 roku Maryja objawiła się Żydowi, a właściwie ateiście, Alfonsowi Ratisbonnowi, który, jak sam wspomina, wszedł do kościoła niewierzącym, a wyszedł jako człowiek głębokiej wiary…

Jeśli nie znacie tej historii to załączam ją za Posłańcem Serca Jezusowego z grudnia 2004 roku…

Alfons Ratisbonne urodził się w 1814 r. w Strasburgu w rodzinie żydowskiej, w której zanikły jednak żydowskie tradycje religijne. Uczył się w królewskiej szkole w Strasburgu, gdzie poczynił większe postępy w korupcji serca niż w wykształceniu umysłowym – jak wyznał po swojej konwersji. Dalsze nauki odbywał w zakładzie protestanckim, który ukończył ze stopniem bakałarza. W Paryżu studiował prawo i został adwokatem.

Ciosem dla rodziny Ratisbonne była konwersja starszego syna Teodora na wiarę katolicką, a następnie – mimo usilnych próśb i rozpaczy bliskich – przyjęcie przezeń święceń kapłańskich. Decyzja i działalność kapłańska brata wzbudziły w Alfonsie narastającą nienawiść do katolicyzmu i wszystkiego co katolickie. Zerwał z bratem wszelkie stosunki, gdy tymczasem ks. Teodor modlił się wytrwale o nawrócenie swoich bliskich.

Alfons jeszcze jako chłopiec stracił matkę, a kilka lat później także ojca, bankiera, po którym odziedziczył znaczny majątek. Ojca zastąpił Alfonsowi wuj, patriarcha rodu, bezdzietny finansista i bankowiec. Wuj odwołał z Paryża ukochanego bratanka do Strasburga, czyniąc go wspólnikiem domu bankowego Ratisbonne. Alfons jednak nie lubił bankowości –interesy go niecierpliwiły, powietrze biurowe dusiło, marzył tylko o zabawach i uciechach i oddawał się im namiętnie. Nie praktykował judaizmu ani w domu wuja, ani u swoich braci i sióstr. Nie wyznawał żadnej religii – nie uważał się za wierzącego w Boga. Był Żydem tylko z nazwy. Wyznał jednak: Pustka była w moim sercu i nie byłem wcale szczęśliwy wśród obfitości wszystkiego. Czegoś mi brakowało.

Wielką radość sprawiało mu narzeczeństwo z młodziutką, 16-letnią bratanicą. Z powodu zbyt młodego wieku narzeczonej rodzina odłożyła ślub, a do tego czasu Alfons miał odbyć długą podróż zagraniczną.

Pod koniec listopada 1841 r. wyjechał do Neapolu. Zimę zamierzał spędzić na Malcie, aby z kolei udać się do Konstantynopola i na Wschód. W dzienniku z podróży wyrażał swą nienawiść do religii, do księży, zakonów, zwłaszcza do jezuitów, do swego brata księdza; dopuszczał się wielu bluźnierstw przeciw katolickiej wierze. Nienawidził Rzymu jako miasta pamiątek chrześcijańskich, a jednak w sposób trudny do wyjaśnienia znalazł się w nim 6 stycznia 1842 r. Tu przypadkowo spotkał przyjaciela ze swego dzieciństwa Gustawa de Bussières. Lecz częściej spotykał się z jego starszym bratem Teodorem de Bussières, który z protestantyzmu przeszedł na katolicyzm i odznaczał się niezwykłą gorliwością. Ten w sposób nieprawdopodobny namówił Alfonsa do zawieszenia na szyi Cudownego Medalika. Co więcej, namówił go do odmawiania rano i wieczorem znanej modlitwy św. Bernarda: Pomnij o najdobrotliwsza Panno Maryjo. Ratisbonne uległ tym namowom, ale bez najmniejszej motywacji religijnej, z ironią i wybuchem szyderczego śmiechu, traktując całe to zdarzenie jako nieprawdopodobną przygodę. Nazajutrz stwierdził jednak, że słowa modlitwy tak żywo owładnęły jego umysłem, że nie mógł się od nich oderwać; ciągle doń powracały, a on powtarzał je jak muzyczną arię. Mimo to w dalszym ciągu naśmiewał się ze spraw religijnych, co przeradzało się w piekielny ogień bluźnierstw, o których nie śmiem myśleć dziś, tak jestem przerażony nimi – wyznał po swoim nawróceniu.

20 stycznia Teodor de Bussieres poprosił Alfonsa Ratisbonne, by zaczekał na niego w powozie przed kościołem San Andrea delle Frate. Sam oddalił się, by w zakrystii załatwić sprawy związane z pogrzebem zmarłego hrabiego Alberta da La Ferronays, znanego w Rzymie z wielkiej pobożności. Parę dni wcześniej Teodor poprosił hrabiego, aby modlił się o nawrócenie Alfonsa. Ratisbonne w czasie nieobecności Teodora wolał obejrzeć kościół, w którym był wystawiony katafalk zmarłego. O tym, co się tam wydarzyło niech relacjonuje sam Alfons: Kościół św. Andrzeja jest mały, ubogi i odludny. Zdaje mi się, że byłem w nim sam; żaden przedmiot sztuki nie zwracał uwagi. Bezmyślnie prowadziłem wkoło wzrokiem, nie zatrzymując się myślą na niczym Przypominam sobie czarnego psa, który kręcił się przede mną i podskakiwał... Wkrótce pies ten zniknął – cały kościół zniknął. Nie widziałem już nic..., a raczej, o mój Boże, widziałem jedną rzecz! W innym źródle czytamy: Nagle owładnęło mną jakieś niewysłowione wzburzenie. Uniosłem wzrok w gorę. Budynek zniknął mi z oczu. Tylko jedna kaplica jakby skupiła całe światło, a pośrodku tego promieniowania ukazała się, stojąc na ołtarzu, wielka, świetlista, pełna majestatu i słodyczy Najświętsza Panna Maryja, taka jak na medaliku. Jakaś nieodparta siła popchnęła mnie ku Niej. Maryja dała mi dłonią znak, bym klęknął. Zdawała się mówić: “Tak jest dobrze”. Nie mówiła do mnie, ale ja wszystko zrozumiałem. W kościele tym nie było żadnego wizerunku Matki Bożej, tymczasem Alfons wyznaje: Całowałem z wylaniem wizerunek Najświętszej Panny promieniejącej łaskami. Och, to była ONA!

Niepokalana Matka Boża z niedowiarka uczyniła nieoczekiwanie gorliwego wyznawcę Chrystusa. Wyrzekł się wszystkiego, co nie jest Chrystusem: Miłość mojego Boga zajęła miejsce wszelkiej innej miłości. (...) To szaleństwo jest dzisiaj moją mądrością i moim szczęściem.

Pierwsze słowa porażonego cudowną mocą i nawróconego Alfonsa były wyrazem wielkiej wdzięczności dla śp. de La Ferronays: Ach jak ten człowiek za mnie się modlił – wyznał później – chociaż nie umiał powiedzieć, w jaki sposób się o tym dowiedział, jak i o wielu prawdach wiary. Zasłony spadły mu z oczu i znikły kolejno i szybko jak śnieg, błoto i lód pod palącymi promieniami słońca.

Alfons nie wrócił już do Neapolu i nie kontynuował zaplanowanej podróży. Znalazł się w rzymskim domu neofitów św. Ignacego Loyoli i w jezuickim domu profesów na rekolekcjach, przygotowujących go do przyjęcia Chrztu. Ceremonia ta odbyła się w kościele del Gesu 31 stycznia 1842 r. Trwała trzy godziny. Przewodniczył jej kardynał Patrici. Na Chrzcie Alfons przyjął dodatkowo imię Maria dla uczczenia Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej od Cudownego Medalika. Wtedy też przyjął sakrament bierzmowania i Pierwszą Komunię świętą. Wkrótce został przedstawiony papieżowi Piusowi IX przez generała jezuitów. Po szczególnym zbadaniu sprawy konwersji, na podstawie zeznań dziewięciu wiarygodnych osób, cudowny charakter tego nawrócenia potwierdził kardynał wikariusz Patrici dekretem z dnia 3 czerwca 1842 r.

Kiedy patrzy się na obraz Niepokalanej umieszczony w kaplicy zjawienia, rzeczywiście powstaje wrażenie, jakby Maryja miała za chwile wyjść z tego płótna i stanąć przed modlącymi się… Doświadczyłem w tym miejscu głębokiego pokoju i radości. Miałem okazję tam długo posiedzieć i wierzę, że jeśli gdzieś w Rzymie wrócę, to właśnie tam…

A dziś Alfons wraca mi w pamięci jako człowiek, który doskonale zrealizował dzisiejszą Ewangelię. Zostawił wszystko, wyrzekł się ziemskich skarbów (nie tylko w znaczeniu materialnym), aby zyskać pełnię Chrystusa. Pytam dziś samego siebie – co ja dziś oddaję, czego się wyrzekam dla Chrystusa? Bo jak długo można odwoływać się do decyzji sprzed lat dwudziestu dwóch? Zresztą i wówczas nie miałem poczucia, że wstępując do zakonu coś szczególnego porzucam czy ofiarowuję. Dziś jednak wiem dobrze, że impuls nie przyjdzie z zewnątrz – nie ma bowiem nic, co zachęcałoby mnie do jakiejkolwiek ofiary czy wyrzeczenia. Mentalność "mieć ciastko i zjeść ciastko" jest tymczasem niesłychanie silna. Dlatego dziękuję Bogu za to dzisiejsze Słowo, bo ono wprowadza mnie w ostatni etap tej mojej eskapady – chyba najbardziej refleksyjny i rekolekcyjny. Po południu bowiem ruszam do Asyża, żeby u grobu świętego Franciszka spędzić kilka dni i utwierdzić w sobie decyzje o tym, kim chcę być… A kim?

FRANCISZKANINEM… I nikim innym… I nikim więcej…



sobota, 23 lipca 2022

wola Boża...


(J 15, 1-8)
Jezus powiedział do swoich uczniów: „Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwać będę. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, o ile nie trwa w winnym krzewie, tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony, jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją i wrzuca do ognia i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami”.

 

Mili Moi…
Kiedy wylatywałem z Dublina było 13 stopni Celsjusza… Gdy wylądowałem w Rzymie było ich 37. Tu naprawdę jest lato… Dostałem się pod gościnny dach naszej Kurii Generalnej, gdzie mój współbrat z roku, a zarazem serdeczny przyjaciel, Tomek, pełni urząd Sekretarza Generalnego. Mam swój mały, klimatyzowany pokoik i zasadniczo zajmuję się łażeniem po mieście. Mógłbym dodać, że właściwie bez celu, czyi tak, jak najbardziej lubię…

Ludzi jest mrowie. Temperatury ekstremalne. Jedzenie i picie fantastyczne. Czego chcieć więcej od wakacji w Rzymie? Dziś odwiedziłem moją serdeczną Przyjaciółkę, Służebnicę Bożą, Antoniettę Meo. Spóźniłem się nieco na jej rocznicę śmierci, która była 3 lipca, ale mimo wszystko posiedzieliśmy w serdecznej ciszy. Na pewno nie była to moja ostatnia wizyta u niej…

Ale oczywiście wydarzyło się coś znów dla mnie zaskakującego… W Bazylice św. Jana na Lateranie podeszła do mnie urocza młoda kobieta z pytaniem – czy brat to ten z You Tuba, co głosi rekolekcje? Bo my całą rodziną słuchamy i… No i tu zaczęły się serdeczne i miłe słowa zwieńczone prośbą o wspólne zdjęcie… Ja się wciąż nie mogę do tego przyzwyczaić… I nie chciałbym się chyba przyzwyczajać, bo to jest wciąż uroczo zaskakujące. Tym razem miejsce docierania naszych filmików to Szkocja. Serdeczności dla wszystkich, którzy nas tam (i gdziekolwiek indziej) oglądają.

A dziś pomyślałem sobie, że bez Jezusa naprawdę nic nie mogę, a z Nim… całkiem sporo. Ten wyjazd upływa mi pod hasłem „woli Bożej” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Modle się, żebym potrafił ją pełnić i żeby Pan przekonał mnie, że tam, gdzie jestem teraz i w tym, co teraz robię jest dobrze i tak ma być… Najlepiej, rzecz jasna, gdyby powiedział mi to wprost i bezpośrednio, ale to się nie dzieje. Tymczasem jest sporo małych znaków… Nawet to dzisiejsze słowo. Z winnej latorośli rodzą się tylko winogrona. I choć chciałbym rodzić też wiśnie, albo pomidory (to znaczy być wszędzie i robić wszystko), to tak się po prostu nie da. Bogu jestem potrzebny jako dostawca winogron. Niby wszystko głową rozumiem, a wahań całe mnóstwo… Na szczęście w zakonie są przełożeni, którzy ostatecznie decydują o moim losie. Dziś, pod dachem Kurii Generalnej, za nich Bogu niech będą dzięki…

środa, 20 lipca 2022

Dublin...


(Mt 13, 1-9)
Owego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Wnet zebrały się koło Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi i usiadł, a cały lud stał na brzegu. I mówił im wiele w przypowieściach tymi słowami: "Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedne ziarna padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na grunt skalisty, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne wreszcie padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma uszy, niechaj słucha!"

 

Mili Moi…
21 lipca 2007 roku ówczesna Delegatura Generalna Anglii i Irlandii naszego Zakonu, przejęła opiekę nad niezwykłym miejscem – klasztorem franciszkańskim w Wexford w Irlandii. Przekazali nam go bracia „brązowi”, bo ich liczebnie zmniejszająca się irlandzka prowincja postanowiła wycofać się z tego miejsca. A miejsce starożytne, bo zainicjowane przez braci dwadzieścia lat po śmierci św. Franciszka. Zamysłem naszego zakonu było utworzenie drugiego miejsca w Irlandii (bo byliśmy obecni tylko w Dublinie, gdzie do dziś prowadzimy parafię) jako klasztoru określanego mianem „come and see”. Miał on mieć szczególny charakter powołaniowy, ale również miał służyć wraz z kościołem jako miejsce duszpasterstwa polonijnego w diecezji Ferns. Pierwszym duszpasterzem tamtejszej Polonii zostałem ja i miałem okazje uczestniczyć w uroczystości przekazania tego klasztoru w naszą posługę…

Dziś, w przededniu piętnastej rocznicy tego wydarzenia, moja noga znów stanęła w Wexford. Tak, jestem w Irlandii. To pierwsza część mojego urlopu, którego losy ważyły się właściwie do ostatnich chwil. Kiedy wydawało się, że jednak nie pojadę, okoliczności ułożyły się w sposób sprzyjający i oto jestem. Mieszkam u naszych gościnnych braci w Dublinie, eksploruję od poniedziałku miasto, a dziś właśnie odbyłem wycieczkę do Wexford.

Było to niezwykle ciekawe doświadczenie… Po pierwsze, właściwie nie znalazłem dziś żadnych śladów polskości w tym miejscu. Nawet polski sklep, w którym wieszałem pierwsze ogłoszenia o polskich Mszach już nie istnieje. Nie znalazłem tam nic z siebie… Moje serce nie zabiło żadnym żywszym uczuciem. I choć spędziłem tam rok i znam to miejsce, to dziś czułem się tam całkowicie obco. Nawet w klasztorze nikogo nie zastałem, żeby powiedzieć „hallo”. Podziękowałem Bogu za 2007 rok w Wexford i wyjechałem stamtąd bez cienia żalu, wiedząc, że prawdopodobnie już nigdy więcej tam nie wrócę…

Ziarna rosną, dojrzewają, ale najpierw obumierają… Moja irlandzka przygoda umarła dawno temu. Czy wydala jakieś życie? Siedząc dziś w naszym kościele, słyszałem organistę Przemka, słyszałem czytającego Tomka (serdcznosci dla Ciebie - chyba jako jedyny z "tamtych" tu zaglądasz), widziałem Agnieszkę i Sebastiana, Przemka i Iwonę, Justynę i Mariusza i tak wielu innych. Wówczas to miejsce tętniło życiem. Dziś chyba dużo się zmieniło…

Wszyscy poszliśmy dalej… A Pan cierpliwie sieje w naszych sercach. Tam, gdzie jesteśmy. Tam, gdzie nas życie zaniosło. Tam, gdzie się starzejemy i wspominamy…

A jutro ostatni dzień w Dublinie i w piątek skok do gorącego Rzymu… 

sobota, 16 lipca 2022

w drodze...


(Mt 12,14-21)
Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Jezusowi, w jaki sposób Go zgładzić. Gdy się Jezus dowiedział o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: Oto mój Sługa, którego wybrałem; Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą.

 

Mili Moi…
Wybaczcie długą nieobecność… Ale właśnie dziś zakończyłem trwające tydzień rekolekcje dla Sióstr Orionistek w Zduńskiej Woli… Niedawno wszedłem do domu. To były szóste rekolekcje dla nich wygłoszone na przestrzeni minionych trzech lat. I tym razem ostatnie. Konieczna jest przerwa, żeby im samym nie znudził się jeden gadający ksiądz. Tym bardziej, że dobrze gadających jest naprawdę wielu. Te ostatnie rekolekcje były wyjątkowe również dlatego, że sióstr było niemal czterdzieści, a poza mną nie było zwyczajowego drugiego spowiednika. Wszak mamy czas urlopów. Pozostałem więc wiernym słuchaczem opowieści zakonnych, które absorbowały mnie bardzo czasowo, ale też powodowały, że kiedy docierałem wieczorem do własnej celi, to miałem już tylko jeden plan – trafić do łóżka. Pisać. Czytać. Myśleć. Nie… nie dawałem już rady…

Niemniej czas był piękny… Im dłużej jestem zakonnikiem, tym pilniejszą potrzebę pogłębiania świadomości naszej konsekracji widzę. Jesteśmy obdarzeni w Kościele niezwykłym darem. To takie ważne, żebyśmy sami go dobrze rozumieli, potrafili się nim zafascynować i o nim świadczyć…

To świadectwo dziś stanęło mi przed oczami również w kontekście Ewangelii. Skonfrontowano w niej agresję i gwałtowność faryzeuszów z łagodnością i dobrocią Jezusa. Pomyślałem dziś czy ci agresorzy byli ludźmi szczęśliwymi? Czy chcieli się dzielić swoją fascynacją Bogiem i w ten sposób zapraszać do wiary innych, czy raczej byli mścicielami Prawa, którzy najlepiej czuli się wówczas, kiedy mogli złapać kogoś na potknięciu, albo jawnym grzechu? Człowiek szczęśliwy nie boi się, że cokolwiek straci, jest tak pochłonięty swoim doświadczeniem, że znacznie mniej interesują go słabości innych. A jeśli go interesują, to tylko dlatego, że chce się z nimi dzielić swoim szczęściem. Nie przymuszać i przytłaczać, ale świadczyć, zapraszać.

Taki był właśnie Jezus… Nie krzyczał, nie dyrygował, nie zmuszał, nie straszył. Szanował dynamizm każdego człowieka, etap jego rozwoju. Wiedział, że pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć. A kiedy emocje sięgały zenitu, potrafił się również wycofać, nie szukać konfrontacji. Wzdycham, jako temperamentalny choleryk, do tego rodzaju łagodności i wyrozumiałości. Bo mnie, podobnie jak faryzeuszom, wydaje się często, że wystarczy powiedzieć raz, wytłumaczyć, przekonująco uzasadnić i… już. Tymczasem rozczarowaniom nie ma końca. A kiedy się na spokojnie zastanawiam, to dziękuję Bogu, że On nie działa wobec mnie tak impulsywnie, jak ja czasami chciałbym zadziałać wobec innych. I to mnie chyba często hamuje…

Przyjaciele… Nie wiem kiedy zajrzę tu znowu… Jutro mam jeszcze cudowną okazję wygłoszenia kazania podczas ślubów wieczystych s. Katarzyny, betanki, w Gościcinie. A potem ruszam na urlop… Przez trzy tygodnie będę się bujał tu i ówdzie i nie jestem w stanie przewidzieć dostępności internetu. Odezwę się, jak to tylko będzie możliwe. Najpóźniej za kilkanaście dni...

niedziela, 3 lipca 2022

wybory...


(Łk 10,1-12.17-20)
Jezus wyznaczył jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch uczniów i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. Powiedział też do nich: ”Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. Idźcie, oto was posyłam jak owce między wilki. Nie noście z sobą trzosa ani torby, ani sandałów; i nikogo w drodze nie pozdrawiajcie. Gdy do jakiego domu wejdziecie, najpierw mówcie: "Pokój temu domowi". Jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju, wasz pokój spocznie na nim; jeśli nie, powróci do was. W tym samym domu zostańcie, jedząc i pijąc, co mają; bo zasługuje robotnik na swą zapłatę. Nie przechodźcie z domu do domu. Jeśli do jakiego miasta wejdziecie i przyjmą was, jedzcie, co Wam podadzą; uzdrawiajcie chorych, którzy tam są, i mówcie im: "Przybliżyło się do was królestwo Boże". Lecz jeśli do jakiego miasta wejdziecie, a nie przyjmą was, wyjdźcie na jego ulice i powiedzcie: "Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam. Wszakże to wiedzcie, że bliskie jest królestwo Boże". Powiadam wam: Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu”. Wróciło siedemdziesięciu dwóch z radością mówiąc: ”Panie, przez wzgląd na Twoje imię nawet złe duchy nam się poddają”. Wtedy rzekł do nich: ”Widziałem szatana spadającego z nieba jak błyskawica. Oto dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, i po całej potędze przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi. Jednak nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie”.

 

Mili Moi…
Wróciłem wczoraj z rekolekcji u sióstr Klarysek z Pniew, no i prowadzonych, niejako przy okazji, rekolekcji dla miejscowej Grupy o. Pio. Pracowity to był tydzień, ale pełen dobrych, duchowych wrażeń. Wakacje rozpoczęły się wszędzie, także i u nas w klasztorze, więc dziś niemal nie wychodzę z kościoła, a jutro wyjazd do Radia i nagrywanie kolejnych sześciu audycji, których jeszcze nie mam… Nie wiem kiedy je stworzę… Ale przywykłem już chyba do tego, że Duch Święty ma ze mną sporo roboty i musi działać we mnie szybko… Zawsze staram się przygotowywać do wszystkiego, ale czasem to takie przygotowania „na styk”, bywa, że kończą się na godziny przed wydarzeniem… A wydarzeń sporo…

Wczoraj Pan Bóg mnie po raz kolejny zaskoczył… Właściwie myślę sobie – dlaczego? Przecież Jego działanie w moim życiu jest takie oczywiste. A jednak, czasem dostaję od Niego takie prezenty, że mnie samemu trudno w to uwierzyć. Otóż powszechnie znane jest moje zamiłowanie do lotnisk i latania w ogóle. Naprawdę to lubię, a podniebne przemieszczanie się jest dla mnie niesamowitą frajdą. Prawie tak dużą, jak patrzenie na kłębiących się po lotnisku ludzi. Modliłem się ostatnio do Pana – przecież Ty mnie znasz, wiesz jak bardzo kocham latać… Nie zechciałbyś dać mi ku temu okazji? No i wczoraj zadzwonił wiceprowincjał Księzy Chrystusowców z Niemiec z propozycją poprowadzenia dla nich miesięcznych dni skupienia w Bochum. Mówi do mnie – przylecisz na dwa, trzy dni i wrócisz sobie samolotem do domu… Trochę mnie zamurowało, bo propozycja oczywiście miła i z radością ją przyjmuję. Natomiast kontekst dla mnie nieco oszałamiający, bo Pan odpowiedział szybciej, niż mógłbym się spodziewać…

A dziś na Słowem myślę sobie o przyjmowaniu głosicieli. Sam jestem jednym z nich. Ale to wszystko jest dziś takie ułożone – w zasadzie głosiciel to kościół, albo jakieś inne miejsce, do którego zaprasza się chętnych słuchaczy. Głoszenie „w terenie” to ciągle jakiś fragmencik działalności Kościoła, przynajmniej w Polsce, a może szerzej – w Europie. Taka forma działania wciąż jest postrzegana jako swoista ekstrawagancja i właściwie jakiś kaprys, z którego owoc jest mizerny. Tymczasem niejeden z nas, księży, mógłby pewnie przywołać przykład kogoś, kto trafił do kościoła po serdecznej wizycie duszpasterskiej, którą przeżył we własnym domu. Kolęda, tak często wyszydzana i wiązana wyłącznie z kaską, nie jeden raz wiązała się z przyczynkiem do konkretnego nawrócenia. Pamiętam Dankę, naszą parafiankę z Gdyni, która sama wielokrotnie podkreślała, że Pan wyrwał ją z zupełnej obojętności religijnej właśnie dzięki takiej „kolędzie”. Bardzo była zaangażowana w nasze, franciszkańskie sprawy aż do swojej śmierci kilka lat temu…

Może więc, zanim sami zastanowimy się nad naszym ukierunkowaniem ewangelizacyjnym – czy ono w ogóle istnieje i jaki przyjmuje kierunek, warto zastanowić się jak przyjmujemy tych, którzy w sposób bardziej lub mniej udolny próbują nam głosić Ewangelię. Bywa, że spotykamy ich na płachach naszych ulic, czy w środkach komunikacji publicznej. Czy to tylko intruzi zakłócający spokój, czy zasługują wyłącznie na pobłażliwy uśmiech, czy może na odrobine zainteresowania? Bo niewykluczone, że to szansa, która daje nam Bóg. Szansa na usłyszenie czegoś ważnego… Choćby tego, że Królestwo Boże jest już blisko…