środa, 30 grudnia 2015

starzec Symeon...

zdj:flickr/Vasile Hurghis/Lic CC
(Łk 2,22-35)
Gdy upłynęły dni ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Je do Jerozolimy, aby Je przedstawić Panu. Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu. Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego. A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon. Był to człowiek sprawiedliwy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. Jemu Duch Święty objawił, że nie ujrzy śmierci, aż zobaczy Mesjasza Pańskiego. Za natchnieniem więc Ducha przyszedł do świątyni. A gdy Rodzice wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa, on wziął Je w objęcia, błogosławił Boga i mówił: Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela. A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu.

Mili Moi…
No i zaczęło się… Spadł w nocy śnieg… Ciężki i mokry… Marznący. Ranne szuflowanie było mocno nadwyrężające. Przypuszczałem nawet, że nikt do kościoła na poranną Mszę nie dotrze, ale trzy odważne i szlachetne dusze się stawiły. Sprawowałem więc Eucharystię we wspólnocie. A potem… Dzień taki, że tylko pod kocem się schować. Na szczęście wziąłem się za nanoszenie poprawek na ten fragment mojego doktoratu, który już został sprawdzony przez mojego promotora. Idzie to powoli i opornie, ale każdego dnia coś tam grzebię, więc jest nadzieja.

A wieczorem dużo radości. Moi parafianie porwali mnie na kręgle. Trochę rozrywki zatem. Dużo śmiechu. No i przede wszystkim radość przebywania razem. A przy okazji spotkanie z inną grupą parafian… Gdzie by się człowiek nie ruszył, tam nasi… Ucieszył mnie ten czas i był dobrym zakończeniem dnia.

A w Słowie urzeka mnie tęsknota Symeona. Bardzo lubię ten jego hymn, który odmawiamy w modlitwie Kościoła zawsze przed snem. Życie, które wypełniło się. Oczekiwanie, które dobiegło kresu. Być może jest mi on tak bliski dlatego, że i ja odczuwam wielką tęsknotę za Bogiem. Chciałbym być jeszcze bliżej, jeszcze pełniej realizować moje powołanie, jeszcze głębiej i doskonalej rozumieć Jego wolę.

Symeon nie stawia niczego ponad to objawienie, którego dostąpił. Nic bowiem nie może się równać spotkaniu Mesjasza. Nawet nasze ziemskie życie nie jest bardziej wartościowe. Każdy, kto zobaczył Jezusa tu na ziemi, może spokojnie umierać, bo już niczego ważniejszego nie zobaczy na tym świecie. Myślałem o tym dziś, klęcząc o poranku przed Najświętszym Sakramentem. Patrzyłem na Niego, widziałem Go moimi oczami. Moje życie nie będzie na tej ziemi bardziej spełnione, niż jest teraz. Właśnie dlatego, że mój Bóg pozwolił mi siebie oglądać. I choć tak po ludzku chciałbym jeszcze pożyć, żeby popracować jeszcze dla Niego, to jednak wraz z całym Kościołem powtarzam – w ręce Twoje, Panie, powierzam ducha mojego… Ty decyduj… Jestem człowiekiem szczęśliwym. Już dziś.


poniedziałek, 28 grudnia 2015

ach rodzina...

zdj:flickr/Bunches and Bits {Karina}/Lic CC
(Łk 2,41-52)
Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice. Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych. Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go. Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Wszyscy zaś, którzy Go słuchali, byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami. Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie. Lecz On im odpowiedział: Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca? Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział. Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. A Matka Jego chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi.

Mili Moi…
Ciekawa noc za mną… Otóż wczoraj o 22.30 zadzwonił dzwonek przy głównych drzwiach. Odebrałem, ale nie usłyszałem nic poza zmęczonym sapaniem… Pomyślałem – posapie człek i pójdzie dalej. Nawet nie schodziłem więc na dół, bo pora jednak odrobinę późna. Ale stało się dziwnym trafem, że o północy wciąż jeszcze nie spałem i znów usłyszałem dzwonek do drzwi. Odebrawszy usłyszałem prośbę – czy możesz otworzyć drzwi, bo mój klucz jakoś nie pasuje… Pytam więc człeka płci męskiej – o czym ty człowieku mówisz? To nie jest twój dom… Na co on zdziwiony odpowiada – o czym ty mówisz? Jak to – to nie jest twój dom? A czyj? Więc ja mu na to, że mój… Ale postanowiłem jednak zarzucić płaszczyk i zejść na dół. Okazało się jednak, że człek mi uwierzył i już go przy drzwiach nie było. A dziś rano znaleźliśmy jego klucze pod drzwiami i rzeczywiście – do naszego zamka nie pasowały… Spałem jednak bardzo słabo niepokojąc się jednak nieco, że ta nocna wizyta była zapowiedzią kolejnej, o świcie, bynajmniej nie w celu zdobycia świątecznego opłatka…

A u nas dziś 15 stopni. Pogoda, która mnie osobiście niezwykle męczy. A żeby było weselej, to po południu popadał śnieg. Oczywiście wiadomo co z nim się stało w tej temperaturze. Ale świat stanął na głowie. Nawet nie ma motywacji, żeby skosztować nalewki otrzymanej w prezencie świątecznym. Bo jak tu się w takiej temperaturze rozgrzewać?

A w Niedzielę Świętej Rodziny myślę o mojej ziemskiej rodzinie. Gdybym miał ją określić jakimś facebookowym opisem, to pewnie użyłbym stwierdzenia „to skomplikowane”. Choć może niestety prostsze, niż bym chciał. Zdecydowana większość mojej rodziny to ludzie dalecy od Boga i Kościoła. Od zawsze tak było. Więc i ja byłem przez nich uważany za człeka niespełna rozumu. Moja zakonna przynależność stawała się okazją do niewybrednych żartów i krytycznych uwag, co ostatecznie zaowocowało ograniczeniem kontaktów, a właściwie całkowitym ich zawieszeniem. Niewielka zaledwie cząstka tej ziemskiej familii to ludzie, z którymi lubię przebywać i jest z nimi zawsze o czym gadać (buziaki dla Was pucka ekipo – bo wiem, że tu zaglądacie).

I szczerze powiedziawszy, z jednej strony trochę mi smutno, że właściwie nie mam rodziny, a wszelkie dobro, które notuję w moim życiu pochodzi zasadniczo od ludzi ze mną niespokrewnionych. Z drugiej strony jednak, to właśnie oni – moi wypróbowani przyjaciele, a często również moi współpracownicy i parafianie są moją wielką rodziną i wielu z nich szczerze kocham – młodszych jak rodzeństwo, starszych jak rodziców. Pan Bóg obdarzył mnie tak wieloma dobrymi ludźmi wokół, że właściwie nie odczuwam tego braku, który w innych okolicznościach byłby pewnie dotkliwy. I za to Jemu chwała…

A Wam wszystkim, którzy w codzienności okazujecie mi serce – wielkie dzięki. Ta więź, która nas łączy, Boża więź miłości, jest silniejsza, niż wszelkie więzy krwi, które mogą ludzi łączyć na ziemi… Moim „bliskim” zaś, tym spokrewnionym ze mną, niech Pan udzieli wszelkiej łaski, a potęga Jego miłości niech ich przemienia i uszczęśliwia…

No i serdeczności dla jednej niezawodnej osoby stojącej przy mnie od lat… Siostra mojej mamy, moja ciotka Krystyna… To najprawdziwsza rodzina.

niedziela, 27 grudnia 2015

świadectwo krwi...

zdj:flickr/Josh/Lic CC
(Mt 10,17-22)
Jezus powiedział do swoich Apostołów: Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony.

Mili Moi…
Świętowania dzień drugi… Od rana wizyty… Najpierw u Mary, która jest korektorką moich anglojęzycznych kazań… Przedobra kobieta. Uruchomiła długopis, żebym tak do końca nie zbłaźnił się na ambonie. Potem siłownia… A tam tłumy. Wszak poświąteczne ćwiczenia są mile widziane. A kiedy już wróciłem do domu, zabrałem się za… wypisywanie kartek świątecznych. Oczywiście to odpowiedzi na „drugą turę”, czyli na te kartki, które przyszły podczas mojej nieobecności. Całkiem to było zajmujące…

A potem Msza po angielsku i dzień skupienia… Bałem się, że dziś naprawdę będzie garstka ludzi, a może wręcz przyjdzie mi głosić do pustych ławek. Ale okazało się, że przyszło niemal pięćdziesiąt osób. Poza tym, że pomodliliśmy się solidnie (choć mamy awarię pieca i w kościele jest naprawdę zimno), to jeszcze po skupieniu spędziliśmy wspólnie uroczy wieczór budując wspólnotę i śpiewając kolędy, czego próbkę zamieszczam poniżej… Cudownie jest być razem w takim dniu. Razem z Jezusem i razem z braćmi i siostrami…

A patron dzisiejszy, św. Szczepan, zawsze mnie urzeka swoją wiarą. Nie „nabył się chrześcijaninem”. To zresztą była rzeczywistość tamtych czasów. Niektórzy z wierzących przyjmowali nawet tak zwany „chrzest krwi”. To znaczy nie zdążyli przygotować się do chrztu z wody, kiedy nadeszły prześladowania i decydowali się oddać swoje życie za wiarę, której nawet jeszcze formalnie nie wyznali. To dla mnie coś zupełnie niepojętego. Jak bardzo musieli przejąć się słowami Jezusa, jak bardzo musieli Go kochać, że decydowali się na śmierć raczej, niż na życie pozorne w tym świecie i według jego zasad.

Imponuje mi to bardzo i zawsze zastanawiam się czy ja sam, który znam Jezusa od tak wielu lat, byłbym skłonny tak odważnie rozstać się z tym światem w sytuacji zagrożenia. Czy byłbym w stanie wyznać wiarę do końca? Czy udźwignąłbym takie wyzwanie? Modlę się dziś do Pana, żeby pozwolił mi dojrzewać. I osiągnąć kiedyś pewność w tej sprawie. Chcę Mu odpowiedzieć „tak”, nawet na tak trudne i wymagające zaproszenie… Święty Szczepanie… Módl się za mną… A może jeszcze bardziej za chrześcijanami, którzy dziś stanęli właśnie wobec takiego zaproszenia… Albo wkrótce staną… Wyproś im siłę i odwagę… Amen.






sobota, 26 grudnia 2015

brama zmysłów...


(J 1,1-18)
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było /Słowo/, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali - łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, /o Nim/ pouczył.

Mili Moi…
Poświętowaliśmy... Wróciłem z Clifton w wigilijny poranek i właściwie nie wiedziałem co robić najpierw. Umknęła mi całkowicie atmosfera świątecznych przygotowań. Pozostało czekać na wieczór. Spędziliśmy go w kapłańskim gronie przy bardzo skromnej wieczerzy wigilijnej. Pojawił się niespodziewany gość, więc nakrycie się przydało… A potem już tylko oczekiwanie na Pasterkę, która była piękna w tym roku. Przede wszystkim mamy uroczą szopkę, która symbolicznie podkreśla, że Pan Jezus rodzi się codziennie na ołtarzu… A poza tym… To był pierwszy moment, kiedy naprawdę poczułem się proboszczem. Trudno ubrać to w słowa, ale poczułem tej nocy, że w tym miejscu coś ode mnie zależy. I było mi wśród „moich ludzi” bardzo, bardzo dobrze… Naprawdę rodzinnie. Tak jak nie było od wielu lat…

Przebudzenie o poranku, kolejna świąteczna Msza w południe, a potem już gościny. W serdecznym gronie dobrych ludzi, wśród których wszystko smakuje, a śpiew kolęd nabiera takiego głębokiego wymiaru wspólnototwórczego… Piękny dzień, który już się niestety kończy… Ale za to jutro czeka nas popołudniowy dzień skupienia… I przyznam szczerze, że jestem wielce ciekaw ile osób się na nim pojawi… Wszak to drugi dzień świąt… Ale dni skupienia są z zasady dla tych gorliwszych…

Dziś myślałem o tej zmysłowej stronie naszej wiary. O tym, że Bóg pozwolił nam obcować ze sobą, poznawać siebie, właśnie poprzez bramy zmysłów. Oczy i uszy najpierw… Słowo stworzenia (widzialne) i słowo zbawienia (słyszalne). Ale kiedy to nie wystarczyło, to nie zniszczył świata, tylko pozwolił się widzieć, słyszeć, dotykać, powąchać, a nawet spożyć… Takie szaleństwo Boga nie mogło spodobać się wszystkim. Tak wówczas, jak i dziś nie brakuje ludzi, którzy uważają, że Bóg stał się zbyt prosty, zbyt ludzki. Nie akceptują takiego Boga. Chcieliby powrotu dawnego – odległego i obcego w swojej potędze.

Tymczasem powrotu nie ma. Jezus rodząc się w ludzkim świecie przekroczył wszelkie granice, zburzył je. Bóg jest bliższy człowiekowi, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Odległość, która dzieli nas od Niego nie ma nawet grubości włosa. Dlaczego wobec tego tak wielu ludzi żyje tak, jakby dzieliły ich od Boga całe lata świetlne? To mozolnie wypracowany stan… Stan „nie mieszania porządków”. Udawany stan oddzielenia życia codziennego od życia z wiary. Stan pozorny, ponieważ w istocie tego zrobić się nie da. Złudzenia i miraże…

A potrzeba tak niewiele… Tak bardzo mało… Bo „Bóg się rodzi”… Dotknij. Zobacz. Usłysz. Spożyj.

środa, 23 grudnia 2015

błogosławiona radość...

zdj:flickr/Jack Fussell/Lic CC
(Łk 1,46-56)
Wtedy Maryja rzekła:
Wielbi dusza moja Pana,
i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. 
Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej. 
Oto bowiem błogosławić mnie będą 
odtąd wszystkie pokolenia, 
gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. 
Święte jest Jego imię 
a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia 
[zachowuje] dla tych, co się Go boją. 
On przejawia moc ramienia swego, 
rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich. 
Strąca władców z tronu, 
a wywyższa pokornych. 
Głodnych nasyca dobrami, 
a bogatych z niczym odprawia.
Ujął się za sługą swoim, Izraelem,
pomny na miłosierdzie swoje
jak przyobiecał naszym ojcom 
na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki. 
Maryja pozostała u niej około trzech miesięcy; potem wróciła do domu.

Mili Moi…
Rekolekcje w Clifton powoli dobiegają końca… Frekwencja chyba umiarkowana. Nie mam żadnej skali porównawczej. Trochę ludzi przychodzi, więc nie jest źle. Przyjemność z głoszenia nieodmiennie odczuwana. Mam też szczerą nadzieję, że chociaż niektórzy skorzystają z tego słowa… Dziś wieczorem po Mszy Świętej spowiadaliśmy ponad dwie godziny, a księży było ośmiu. To też radosny widok, że wciąż są ci, którzy pragną się z Bogiem pojednać… A poza tym… Jest radość, bo powstała już homilia na Pasterkę. Jutro jeszcze trochę tworzenia mnie czeka, ale szczerze mogę to powiedzieć – nie mogę się już doczekać powrotu do domu… Tu, w Cllifton, zrozumiałem wyraźnie, gdzie jest moja tymczasowa Ziemia Święta… Bridgeport… Tam jest dom…

A cały dzisiejszy dzień towarzyszy mi to wołanie Maryi – wielbi dusza moja Pana… To jedno z trudniejszych słów ewangelicznych dla mnie, ponieważ każdego dnia powtarzamy je w wieczornej modlitwie Kościoła. Te słowa są trochę jak kamienie w rzece. Obmywane milionami litrów wody stają się śliskie i obłe… Nie można się ich uchwycić. Magnificat, który recytuję z pamięci każdego dnia, trochę podobnie się prezentuje. A jednak ma w sobie takie ważne treści…

Poryw serca Maryi, która wypowiada wielkie dzieła Boga… Z wdzięcznością mówi o Jego łasce. Myślę dziś od rana jak wiele tej łaski już w życiu otrzymałem. Myślę o tym jak bardzo jestem przez Boga pobłogosławiony. Czasem przychodzą mi do głowy rzeczy bardzo banalne, a czasem arcyważne. Niezależnie od rangi spraw widzę błogosławiącą rękę Pana i czuję, że On jest blisko… A wtedy zawsze śpiewam… Tylko dla Niego…

Wielbi dusza moja Pana… 

poniedziałek, 21 grudnia 2015

kiedyś zobaczę...

zdj:flickr/Rudy A/Lic CC
(Łk 1,39-45)
W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w [pokoleniu] Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana.

Mili Moi….
Dotarłem wczoraj do Clifton. Bracia przyjęli mnie niezwykle serdecznie, zakwaterowali, nakarmili. Spędziliśmy miły wieczór na gawędach wszelakich. A dziś rano rozpocząłem głoszenie… Trudno mi to uczucie z czymkolwiek innym porównać. Znów się pojawiło… Wróciły najlepsze chwile… Nie jest łatwo to wytłumaczyć, bo przecież codziennie głoszę Słowo i wiem, że słuchacze są nim zainteresowani. Ale rekolekcje to taki szczególny, wyjątkowy czas oddziaływania Słowa. Wszystko jest jakieś inne – mocniejsze, bardziej wyraziste, oddziałujące… Jeśli ja, rekolekcjonista to wyczuwam, to ufam, że coś z tego udziela się również słuchaczom. W każdym razie poziom szczęścia znacznie dziś wzrósł. A poza tymi radościami rekolekcyjnymi po prostu odpoczywam. Inne miejsce, właściwie żadnych obowiązków. Książka w dłoni, krótka drzemka po południu, no i wizyta na siłowni. Nie ma to jak zapisać się do sieciówki… Najbliższy gym mam pięć minut od naszego cliftońskiego klasztoru… Aż żal byłoby nie skorzystać…

A medytując dziś rano nad niedzielnym Słowem, odczułem wielką tęsknotę za Maryją. Modlę się za Jej przyczyną często i ufam, że Ona jest gdzieś blisko mnie, ale dziś poczułem takie pragnienie wręcz namacalnej obecności. Chciałbym usłyszeć Jej radosny śmiech, kiedy spotyka się z Elżbietą, zobaczyć Jej rumianą, młodą buzię, kiedy wyjawia Elżbiecie swoją tajemnicę… Choć czy musiała wyjawiać??? To niezwykłe porozumienie serc gwarantowane przez Ducha sprawiło, że Elżbieta wiedziała wszystko już w chwili spotkania. I za tym też zatęskniłem. Żeby być z Maryją w takiej relacji, żeby czuć Jej sercem, rozumieć Jej umysłem, widzieć Jej oczami…

Mam taką ogromną nadzieję, że kiedyś i ja będę mógł krzyknąć z radości niczym Elżbieta… Że kiedyś i ja Ją zobaczę w drzwiach… Nawet jeśli będzie to dzień mojej śmierci, to wierzę, że warto nań czekać i będzie to piękne spotkanie. Przecież Ona zawsze wychodzi na powitanie swoich franciszkańskich synów, Rycerzy Niepokalanej, modlących się Różańcem… Kiedyś i ja Ją zobaczę… Na pewno…

sobota, 19 grudnia 2015

głębiej...

zdj:flickr/Paul Reynolds/Lic CC
(Mt 1,18-24)
Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów . A stało się to wszystko, aby się wypełniło słowo Pańskie powiedziane przez Proroka: Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy: Bóg z nami. Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie.

Mili Moi…
Szaleństw przedświątecznych czas… Musiałem kilka spraw ogarnąć, bo od jutra mnie już nie będzie na miejscu, a wrócę w Wigilię rano. Dziś więc banki i zakupy. Przede wszystkim słodycze… Wszak moje pisklęta ministranckie muszą coś dostać od „pomocnika świętego Mikołaja” jak zostałem nazwany dziś w sklepie. Musze przyznać, że zawsze z rozbawieniem dokonuję tych zakupów, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś nie skomentował mojego kosza pełnego słodyczy. Dziś też rozanielona Amerykanka stwierdziła – ty to musisz mieć dużo dzieci… Oczywiście potwierdziłem, zapewniając, że są prawdziwy mi łasuchami… Na co ona z niemym zachwytem kontemplująca zawartość mojego kosza rozmarzyła się i westchnęła – nie tylko one…

A po południu pranie, prasowanie, drukowanie… No i choinki nie zdążyłem kupić. I już pewnie nie zdążę, co może zaowocować brakiem świątecznej dekoracji w naszym domu. Nawiedziłem też mojego frendziaka Billa, który zawsze daje mi kawkę za darmo w nieodległej kawiarni. Zapakowałem opłatki, instrukcję obsługi do nich, kartkę z życzeniami… Ale się chłop cieszył… Takie małe rzeczy… Kocham takich ludzi, którzy potrafią dostrzec w nich wartość. Może dlatego, że sam ją widzę… W drobiazgach właśnie.

A dziś pomyślałem sobie nad Słowem, że częste czytanie tych ewangelicznych opisów stępia nieco chyba naszą wrażliwość na cały dramatyzm tej sytuacji. Na nadzwyczajność tych wydarzeń. Przywykliśmy do nich. Słowa i terminy, niezmienne i jakby z mniejszą siłą rażenia. A dzieją się rzeczy wielkie…

Przede wszystkim rzecz dotyczy bardzo młodych ludzi. Wszak w Izraelu małżeństwo zawierały dzieciaki. I w tę relację wkracza Bóg z dziełami, które są całkowicie bez precedensu. Nie ma gdzie sprawdzić, doczytać, zapytać w jaki sposób zachować się wobec tych faktów. Wszak ani wcześniej, ani później nic takiego nie miało miejsca.

Młody mąż, który dowiaduje się, że jego żona spodziewa się dziecka, które z pewnością nie jest jego dzieckiem. Może wszcząć proces, może się sądzić… Może dzięki temu zatrzymać spadek (w przypadku potwierdzenia winy Maryi), może wyjść z twarzą… Ale on kocha tę dziewczynę. On nie chce jej narażać na upokorzenie. On zamierza narazić się na opinię „rogacza”. Wszak ludzie umieją liczyć. Nie da się ukryć, że dziecko urodziło się zbyt wcześnie, za wcześnie, żeby uznać je za owoc małżeńskiej relacji.

Interwencja Boga jest potrzebna. Interwencja Boga jest skuteczna. Józef nie bada, nie zastanawia się, nie kalkuluje. Działa zgodnie z poleceniem anioła. I tak sobie pomyślałem dziś, że to jest właśnie cecha ludzi „zaangażowanych w sprawę Jezusa”. Nikt z nas w takim stopniu jak Józef. Ale każdy w jakimś stopniu. Od głębokości tego zaangażowania zależy wrażliwość na Boże bodźce. Jeśli nasze „sprawy z Jezusem” dotykają zaledwie powierzchni, jeśli ograniczają się do wymuszonej mszy niedzielnej – nie widzimy i nie słyszymy nic. I nic też nas nie interesuje, a Boży świat (jeśli w ogóle dopuszczamy jego istnienie) jawi się jako przeraźliwie nudny.

Wszystko zmienia się kiedy wchodzimy w głąb… Otwierają się nowe światy. Nagle zaczynam słyszeć Boga. Nagle dostrzegam, że On działa. Dokładnie tak samo intensywnie, jak w życiu Maryi i Józefa. Co więcej – mnie również powołuje do rzeczy trudnych, przekraczających moje możliwości,, sprzecznych z logiką. I za każdym razem zapewnia, że nie zostawi mnie samego, że zainterweniuje…

Ale, ale… To może jednak bezpieczniej na powierzchni… Może nie warto schodzić w głąb. Może powierzchowna wiara jest lepsza. Nigdy!!! Głębia wiary ma drugą stronę medalu… Józef i Maryja doświadczają ogromnych trudności w związku ze swoim zaangażowaniem w „sprawę Jezusa”, ale doświadczają również niezwykłego szczęścia. Szczęścia, które nie jest dostępne dla błąkających się po powierzchni… I stąd moje pragnienie, żeby zabrać moich parafian w głąb… I samemu dać się zabrać tym, którzy mnie prowadzą… Boże… Jak wielkie to pragnienie…

środa, 16 grudnia 2015

czy...???

zdj:flickr/Colin Kinner/Lic CC
(Łk 7,18b-23)
Jan przywołał do siebie dwóch spośród swoich uczniów i posłał ich do Pana z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Gdy ludzie ci zjawili się u Jezusa, rzekli: Jan Chrzciciel przysyła nas do Ciebie z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? W tym właśnie czasie wielu uzdrowił z chorób, dolegliwości i [uwolnił] od złych duchów; oraz wielu niewidomych obdarzył wzrokiem. Odpowiedział im więc: Idźcie i donieście Janowi to, coście widzieli i słyszeli: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi.

Mili Moi…
Dopiero się zaczęły, a dziś już się skończą. Rekolekcje w naszej parafii. Ojciec Marcin głosi z mocą. Frekwencja nie najgorsza (choć oczywiście gdyby była lepsza, też byśmy nie płakali). Spowiedzi idą pełną parą. Święta widać już za rogiem. Choć muszę przyznać, że sam jeszcze ich nie czuję. Może to dlatego, że tuż przed nimi sam odrobinę popracuję. Od niedzieli bowiem rozpoczynam rekolekcje w Clifton, NJ, w naszej, franciszkańskiej parafii. Odetchnę od codziennych obowiązków, ale oddam się innym. Nie ukrywam, że głoszenie rekolekcji to chyba największa część emigracyjnej ofiary. Każdy pewnie za czymś tam tęskni. Ja najbardziej za sześcioma turami rekolekcji wielkopostnych do poprowadzenia…

Ale za to zawsze mogę sobie wyczyścić lichtarze w kościele… Dziś udałem się na poszukiwania środka do usuwania wosku. Coś tam nabyłem i pucowałem… To takie element duchowości franciszkańskiej. Zadbać o świątynię Pana, żeby była piękna… Kiedyś wzbudziłem tym niemałe zdziwienie w jednej z parafii, w której głosiłem rekolekcje adwentowe. Zima, na podłodze piaskownica. Chwyciłem więc za miotłę i obleciałem cały kościół. Radość, którą odczułem kiedy już wszystko zamiotłem była nieporównywalna z żadną inną… Czasem więc chwytam się za drobiazgi. Ale jest jeszcze kilka miejsc w naszej świątyni, które domagają się hektolitrów potu… Nikt tam nie sprzątał od czasów Kennedy’ego.

A dziś myślę sobie o tym niesłychanie ważnym pytaniu Jana – czy Ty jesteś Tym, na którego czekamy??? Dlaczego ono jest ważne? Ponieważ przy odpowiedzi twierdzącej zmienia się absolutnie wszystko. I może dlatego tak wielu z nas boi się to pytanie postawić. Bo wiemy, że gdybyśmy to zrobili, tak indywidualnie, osobiście, to odpowiedź Jezusa, która nie może być inna od tej, którą otrzymał Jan, musiałaby się wiązać z bardzo zdecydowaną zmianą naszego życia. No bo jak tu dalej przeżywać życie po swojemu, kiedy Mesjasz przyszedł? Jak dalej żyć tylko swoimi sprawami, kiedy On dokonuje takich dzieł? W jaki sposób bywać z Nim, kiedy On jest z nami nieustannie?

Co więc robimy? Nie pytamy… Żeby się nie narażać na odpowiedź… I dalej możemy przeżywać naszą wiarę jak film w kinie… Kiedy siedzimy przed ekranem, przeżywamy wszystko bardzo intensywnie, ale kiedy wychodzimy z kina, uświadamiamy sobie, że to przecież nas nie dotyczy… To nie nasze życie. Nasze jest poza budynkiem kina. A w kinie się tylko bywa… Mamy więc klasycznie podwójne życie… To „nasze” codzienne i to „z Bogiem”, w które wskakujemy od czasu do czasu. 

Skutki? Powierzchowne, uczuciowe doświadczenia, które mijają szybciej, niż się pojawiły, a działanie Boga w codzienności absolutnie niewidzialne…. Bo oczy nasze skupione na czymś innym… Na czym??? Tu każdy może sobie sam odpowiedzieć… Aby doświadczyć Boga działającego potrzeba odwagi… Odwagi zadania jednego pytania – czy Ty jesteś Mesjaszem??? Tylko uważaj!!! Bo stamtąd nie ma już powrotu… Nie będziesz już umiał żyć jak dotąd…

poniedziałek, 14 grudnia 2015

a tymczasem w kieszeni...

zdj:flickr/Mike Schmid/Lic CC
(Łk 3,10-18)
Pytały go tłumy: Cóż więc mamy czynić? On im odpowiadał: Kto ma dwie suknie, niech [jedną] da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni. Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: Nauczycielu, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Pytali go też i żołnierze: A my, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie. Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. Wiele też innych napomnień dawał ludowi i głosił dobrą nowinę.

Mili Moi…
Piękna niedziela. Również dlatego, że mogłem słuchać. To dobrze robi mojej wierze. A zaczęliśmy dziś rekolekcje, więc czas słuchania w pełni. Sprawowałem poranną Mszę, po której natychmiast wsiadłem w  samochód i pojechałem do Westa Haven, na uniwersytet, gdzie w niedzielne poranki pan Kazimierz prowadzi polską rozgłośnię radiową. W zacnym gronie rozprawialiśmy dziś o najcenniejszych prezentach bożonarodzeniowych. Rzecz jasna moja obecność miała podkreślać duchowy wymiar świąt. Mam nadzieję, że on wybrzmiał…

Po powrocie kolejna Msza Święta, a po niej nieco odpoczynku. No i popołudniowe ćwiczenia… Bo w zdrowym ciele, zdrowe ciele. :) To taki nowy świat, który, jak już wspominałem, odkrywam. Na razie sprawia mi sporo przyjemności, choć niestety zabiera również sporo czasu. Ale zdrowy rozsądek podpowiada, że to czas właściwie zainwestowany. A dzisiejszy wieczór? Chyba spędzimy go z „Księgami Jakubowymi” pani Tokarczuk. Lektura zadana w naszym klubie książki. Choć jej grubość sprawia, że chyba tylko najwytrwalsi czytelnicy po nią sięgną. Może będę jednym z nich…

Tymczasem Słowo, zwłaszcza w wydaniu Jana, jest bardzo zdecydowane i konkretne. Nasz rekolekcjonista, który jest dla nas takim Janem Chrzcicielem na te dni, ukazał je dziś w całej prostocie i oczywistości. Jeśli Jan mówi – oddaj drugiemu suknię, jeśli masz dwie, to mówi ni mniej ni więcej, tylko daj połowę tego, co posiadasz… Skok na kasę? Nie… Dowód wiary w Boga, który się troszczy… Nasz Adwent ma być również czasem pytania siebie samych o naszą wiarę. Jaka ona jest? Czy w ogóle jest? Bo jeśli tak, to czy stać mnie na to, żeby zaufać tak mojemu Bogu, żeby zainwestować połowę tego, co mam w najuboższych, którzy nie mają? To jest konkret. Tu kończą się wszelkie rozważania teoretyczne i deklaracje. Słowa nic nie znaczą, jeśli nie są poparte czynami…. Na nic zda się również łagodzenie radykalizmu tej Janowej rady. Ona  brzmi tak, jak brzmi. Daj połowę… No i mamy problem. Bo to nie tak, że nie wierzymy w Boga, ale wcale nie mamy ochoty oddawać połowy. Ja mogę dać 3%, albo nawet 5%, ale 50%? Nikt mi nie będzie drenował kieszeni. Nawet Bóg.

A On tam siedzi w niebiesiech i uśmiecha się do tych naszych rozterek. Bo myślę, że Jego ulubionym zajęciem jest zaglądanie wraz z katolikami do ich kieszeni, kiedy stają przed Nim po śmierci. One są zawsze i nieodmiennie puste. A oni są zawsze tak samo zaskoczeni. A Pan Bóg? Pozwala im pewnie zajrzeć do swojej kieszeni, do której za życia  nigdy nie zaglądali. I dziwią się jeszcze bardziej… Bo nasz Bóg jest bogaty i uwielbia się dzielić…

niedziela, 13 grudnia 2015

proroków posyłaj...

zdj:flickr/Andrea Nissolino/Lic CC
(Mt 17,10-13)
Kiedy schodzili z góry, uczniowie zapytali Jezusa: Czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że najpierw musi przyjść Eliasz? On odparł: Eliasz istotnie przyjdzie i naprawi wszystko. Lecz powiadam wam: Eliasz już przyszedł, a nie poznali go i postąpili z nim tak, jak chcieli. Tak i Syn Człowieczy będzie od nich cierpiał. Wtedy uczniowie zrozumieli, że mówił im o Janie Chrzcicielu.

Mili Moi…
Właśnie zakończyliśmy wigilijne spotkanie w polskiej szkole… Zawsze dużo radości przynosi mi patrzenie na dzieciaki, które zmagając się z zawiłościami języka polskiego, recytują strofy, czy śpiewają pieśni… Dziś też ich nie zabrakło… I jasełka były… Dobry wieczór w sympatycznym gronie nauczycieli i rodziców…

A wcześniej miałem okazję spędzić kilka chwil na spotkaniu dla osób konsekrowanych zorganizowanym na Uniwersytecie w Fairfield. Konferencję głosił młody franciszkanin, a była poświęcona Thomasowi Mertonowi i dlatego dla mnie wyjątkowo ciekawa. Merton nic nie utracił ze swojej głębi i świeżości. Bardzo lubię czytać książki tego amerykańskiego trapisty, a dzisiejszy mówca, odnosząc się do Adwentu, pokazał Mertona jako człowieka twardo stąpającego po ziemi, a jednocześnie całkowicie zanurzonego w sprawach Bożych…

Jutro zaś zaczynamy rekolekcje parafialne… O. Marcin już dotarł. Głosił nie tak dawno dzień skupienia dla małżeństw w naszej parafii i słyszałem głosy zadowolenia. Sam zresztą słuchałem z uwagą. Wierzę więc, że nasi parafianie skorzystają i nie będą zawiedzeni. Przywiązuję zresztą do głoszenia ogromną wagę, więc głosicieli dobieram starannie. Oczywiście jeśli to tylko ode mnie zależy…

A to dlatego, że Słowo ma niezwykłą moc… Dowodem na to Eliasz prorok, o którym mówi dziś Jezus. Porównuje On do Eliasza swojego poprzednika, Jana Chrzciciela. O ile jednak Eliasz był prorokiem nie tylko słowa, ale również nadzwyczajnego czynu, o tyle w posługiwaniu Jana nie pojawiają się znaki i cuda, ale za to słowo, które kieruje on do ludu ma moc przemiany… Tłumy, które przychodzą i proszą o chrzest nawrócenia… Niecodzienny widok ówcześnie… 

Dziś kluczem dla mnie stały się słowa Jezusa – postąpili z nim tak, jak chcieli… Myślę o moich prorokach, o tych, którzy głoszą wobec mnie, o tych, którymi Pan posługuje się, żeby skruszyć moje twarde serce. Co z nimi czynię Czy słucham? Czy ucinam im głowy? W sercu rzecz jasna, ale czasem to przecież równie skuteczne, jak w realu… A Słowo niezmienne… Prowokujące… Twarde… Prorocze… I ja wobec niego…  Zbuntowany i skruszony, opieszały i gorliwy, przemieniony i twardego serca. Cały ja… 

Proroku mojej codzienności! Nie omijaj mojego domu… Mimo wszystko…

środa, 9 grudnia 2015

małe i większe marzenia...

zdj:flickr/Flickred!/Lic CC
(Mt 11,28-30)
Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie.

Mili Moi…
Jakoś tak w ostatnich dwóch wpisach umknęła mi ważna rocznica… Czwartego grudnia stuknęło mi jedenaście lat ślubów wieczystych… Nie do wiary…. Każdy rok przybliża mnie do wieczystego przebywania z Bogiem. A zaczyna się ono już tu… Mam należeć do Niego całkowicie… Do nikogo i niczego innego… Mam nadzieję, że idę w dobrym kierunku…

A wczoraj kolejne muzyczne marzenie zrealizowane… Wieczorny koncert w Ridgefield. Na scenie Kenny G (na zdjęciu). A właściwie i na scenie i na widowni… Taki show… Ale co ten człowiek wyprawia z saksofonem… Prawdziwy wirtuoz. Niesamowicie dużo dobrej, muzycznej energii. Dobre towarzystwo. Sporo starych przebojów.

Oczywiście nie obyło się bez ciekawostki. Poczułem się wczoraj jak chrześcijanin pierwszych wieków. Byłem oczywiście w habicie. Podszedł do mnie pan z obsługi. Czarny garnitur, pełen profesjonalizm. Konspiracyjnym szeptem poprosił mnie, żebym pobłogosławił mu różaniec, który równie konspiracyjnym ruchem wsunął mi w rękę. Powiedział, że pracuje i zgłosi się po niego za chwilę. Gdy podszedł kolejnym razem, odebrał różaniec i poprosił, żebym i jemu pobłogosławił, bo od niedawna dopiero się modli na różańcu i jest tym bardzo przejęty… Jak dobrze być księdzem…

A dziś rano przybyła do mnie pani redaktor z lokalnej katolickiej gazety, aby przeprowadzić ze mną wywiad… Maglowała mnie dziewięćdziesiąt minut. A jaki jest twój ulubiony obraz Chrystusa? A kto miał największy wpływ na twoją wiarę? A co najbardziej cenisz w życiu zakonnym? A którego świętego zaprosiłbyś na lunch? I wiele innych pytań… Na ile zrozumiała, co do niej mówiłem, okaże się, kiedy przeczytam gazetę.

A potem wybrałem się zakupić gitarę. Od roku gram na pożyczonej, która zaszwankowała ostatnio poważnie, więc postanowiłem wreszcie zainwestować w sprzęt. Zabrałem eksperta i pojechaliśmy… Pewnie szybciej kupiłbym dom. Spędziliśmy w sklepie trzy godziny. Ale wyszedłem z pięknym, nowym instrumentem. Będę mógł wrócić do niedzielnych „homilii gitarowych”.

Wracając do pierwszej myśli, o przynależności do Pana, o której przypominają mi złożone jedenaście lat temu śluby, muszę dodać jeszcze słowo o pełnej zależności. Dzisiejsze Słowo przekonuje mnie, że w życiu chrześcijanina „im gorzej, tym lepiej”. Dlaczego? Bo wówczas wszystkiego możemy spodziewać się od Boga. I to dosłownie wszystkiego. Zwłaszcza tego, czego sami sobie nie możemy dać, ani czego sami nie możemy stworzyć. A On przecież nie pozwoli nam zginąć, ale udzieli nam tego wszystkiego, czego rzeczywiście potrzebujemy. I zwykle właśnie w takich sytuacjach, kiedy jest nam gorzej, doskonale widzimy czego tak naprawdę nam potrzeba. Okazuje się, że to w istocie niewiele… Pokrzepienie, którego źródłem jest Pan, może zastąpić wszystkie sztucznie rozdmuchane pragnienia, których zrealizowanie nadal pozostawia pustkę w sercu… On jest… A Jego jarzmo lekkie...

wtorek, 8 grudnia 2015

czekam na niebo...

zdj:flickr/Tommy Clark/Lic CC
(Łk 5,17-26)
Pewnego dnia, gdy Jezus nauczał, siedzieli przy tym faryzeusze i uczeni w Prawie, którzy przyszli ze wszystkich miejscowości Galilei, Judei i Jerozolimy. A była w Nim moc Pańska, że mógł uzdrawiać. Wtem jacyś ludzie niosąc na łożu człowieka, który był sparaliżowany, starali się go wnieść i położyć przed Nim. Nie mogąc z powodu tłumu w żaden sposób go przynieść, wyszli na płaski dach i przez powałę spuścili go wraz z łożem w sam środek przed Jezusa. On widząc ich wiarę rzekł: Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy. Na to uczeni w Piśmie i faryzeusze poczęli się zastanawiać i mówić. Któż On jest, że śmie mówić bluźnierstwa? Któż może odpuszczać grzechy prócz samego Boga? Lecz Jezus przejrzał ich myśli i rzekł do nich: Co za myśli nurtują w sercach waszych? Cóż jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy, czy powiedzieć: Wstań i chodź? Lecz abyście wiedzieli, że Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów - rzekł do sparaliżowanego: Mówię ci, wstań, weź swoje łoże i idź do domu! I natychmiast wstał wobec nich, wziął łoże, na którym leżał, i poszedł do domu, wielbiąc Boga. Wtedy zdumienie ogarnęło wszystkich; wielbili Boga i pełni bojaźni mówili: przedziwne rzeczy widzieliśmy dzisiaj.

Mili Moi…
Od dziś dyscyplina… Zmieniłem godzinę wstawania… Z 4.30 na 4.00. :) Stwierdziłem, że poranki to jedyna pora dnia, w której jest szansa, na zrobienie czegokolwiek, na jakiekolwiek pisanie… Prawdopodobnie spać będę chodził po Dobranocce, :) ale co tam… Bylebym na własnych kazaniach nie zasypiał, to może jakoś damy radę..

Wczoraj po południu wizyta proboszczowska na „Mikołaju” organizowanym przez klub Biały Orzeł. To takie polskie miejsce w naszym mieście. Nie było to jednak wydarzenie szczególnie radosne z powodu bardzo małej frekwencji. Ale za to radość dzieciaków z otrzymanych prezentów – jak zawsze bezcenna. A wieczorem jeszcze konsultacje prawne w kwestiach umów o pracę… No bo teraz jestem pracodawcą… Co to się porobiło… Umowy, płace, urlopy… A ja w tym wszystkim niczym dziecko we mgle…

A dziś wycieczka z proboszczem seniorem do Clifton. Spożyliśmy lunch urodzinowy z jedną z tamtejszych sióstr i naszymi braćmi tam pracującymi. Dużo dobrych rozmów, serdecznych chwil… Potrzebujemy tego. Ja jakoś szczególnie w ostatnich dniach, bo świat ludzi ostatnio znów mnie zdziwił… Może taki mój los – po prostu się dziwić. I nie rozumieć… 

Ale lekarstwem na moje smutki jest dzisiejsza Ewangelia… I tych czterech ludzi, którzy przypominają mi o przyjaciołach niosących mnie w codzienności. Nie ma ich wielu (tych też było tylko czterech), ale są za to cierpliwymi tragarzami i mają w sercu wiele miłości… Do dwojga z nich wczoraj zadzwoniłem, bo jakoś bardzo potrzebowałem CZŁOWIEKA. I chłonąłem ich świat. Świat, w którym zawsze jest dla mnie miejsce. To mnie urzeka. Bo właśnie za nimi widzę Jezusa, który się do mnie zbliża i patrząc na ICH miłość i dobroć, dotyka mojego paraliżu… Sama świadomość, że oni tam gdzieś są i że poniosą mnie zawsze, daje mi dużo adwentowej nadziei… Czekam na niebo. Oni są jego zwiastunami…

sobota, 5 grudnia 2015

misja...


(Mt 9,35-10,1.6-8)
Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości. A widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza. Wtedy rzekł do swych uczniów: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało. Proście Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. Wtedy przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości. Tych to Dwunastu wysłał Jezus, dając im następujące wskazania: Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego! Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie!

Mili Moi…
Musze przyznać, że każdego dnia wieczorem siadam przed komputerem i kapituluję… Zmęczenie bierze górę i odkładam pisanie na następny dzień… Tyle się dzieje… Wspominałem, że w czwartek objechaliśmy kilka domów opieki, gdzie nasi parafianie… I tu właśnie zastanawiam się co napisać… Żyją? Czekają na śmierć? Wegetują? To taki przykry widok… Nie nowy dla mnie, ale jednak zawsze poruszający… Stanley, który w zabrudzonej koszuli nocnej czeka aż ktoś go przebierze…. Helen, która kieruje do nas tylko jedno pytanie – kiedy zabierzecie mnie do nieba? Teraz każdego miesiąca będę się z nimi, czy może nad nimi raczej modlił. Większość z nich niestety nie ma już świadomości tego, co się dzieje… Ale należeli do naszej parafii… Chcemy być z nimi do końca.

Piątek to rzecz jasna kolejne odwiedziny chorych i bieganie wokół wielu różnych spraw… Święta idą, bo wszędzie jakieś szalone kolejki… Szał kupowania się rozpoczął… Wieczorem natomiast obejrzałem dokument poświęcony naszym braciom Michałowi i Zbyszkowi, którzy dziś zostaną beatyfikowani… Ależ to dziwnie brzmi… Pisać o tym jak o najzwyczajniejszym fakcie pod słońcem… A przecież to absolutnie nadzwyczajne wydarzenie. Nasi współbracia, franciszkanie, pierwsi polscy misjonarze męczennicy. Wczoraj, dzięki temu dokumentowi, poznałem ich odrobinę lepiej… Ta ich bezradność wobec duchowej biedy ich parafian… Stawiane pytania – po co ja tu jestem? I odpowiedzi – przecież Ty Panie umarłeś i dla nich… Ty wiesz po co tu jestem…

To stało się we mnie znów źródłem przemyśleń dotyczących najgłębszego sensu mojego życia… Kiedy patrzę na ich pracę, ich zaangażowanie, ubóstwo, gorliwość, na potrzeby, którym starali się sprostać… Myślę sobie o swoim życiu, które dziś wiąże się z wypełnianiem różnych kwitów, chodzeniem na różne spotkania, bieganiem wokół spraw banalnych… Oczywiście taki jest moment mojego życia… Tu tez postawił mnie Pan. Jestem tego pewien… Ale rozmawiam od wczoraj z Nim na poważnie… A gdybyś Panie Boże zechciał czego innego??? Czegoś, co mi się dziś w głowie wcale nie mieści? Tak na przykład – jedź na koniec świata, żyj bez prądu, bez samochodu, bez bieżącej wody, bez przyjaciół, bez… Jestem gotów? Dla Ewangelii? Dla mojego Jezusa??? To też przypomina mi o upływającym czasie… Życie mija. I na ile ono jest owocne, twórcze? A przede wszystkim na ile służy Boże sprawie? Bo tylko w tym jest jego sens…

Szczególnie dziś to słyszę, kiedy Słowo bardzo jasno wspomina o misji… A ja należę do zakonu misyjnego… Wszak Franciszek jeden cały rozdział Reguły misjom i misjonarzom poświęcił. Czy wystarczy powiedzieć – tu i teraz, dziś jest moja misja? A może trzeba wejść jeszcze w głębiej w słuchanie… Może trzeba podjąć jeszcze jakieś większe ryzyko… Może trzeba się okazać szalonym… Nawet we własnych oczach… Czekam. Ufam, że On przemówi…

A dziś od rana trwamy na warsztatach dla małżonków i rodzin, które zorganizowaliśmy w naszej parafii. Ponad 20 par, które w serdecznej atmosferze zdobywają wiedze i doświadczenie. „Dlaczego moje dziecko mnie nie słucha?” To temat… Mam nadzieję, że owocnie spędzimy ten dzień…

środa, 2 grudnia 2015

okruchy...

zdj:flickr/Dean Shareski/Lic CC
(Mt 15,29-37)
Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając z sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił. Tłumy zdumiewały się widząc, że niemi mówią, ułomni są zdrowi, chromi chodzą, niewidomi widzą. I wielbiły Boga Izraela. Lecz Jezus przywołał swoich uczniów i rzekł: Żal Mi tego tłumu! Już trzy dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby kto nie zasłabł w drodze. Na to rzekli Mu uczniowie: Skąd tu na pustkowiu weźmiemy tyle chleba żeby nakarmić takie mnóstwo? Jezus zapytał ich: Ile macie chlebów? Odpowiedzieli: Siedem i parę rybek. Polecił ludowi usiąść na ziemi; wziął siedem chlebów i ryby, i odmówiwszy dziękczynienie, połamał, dawał uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, a pozostałych ułomków zebrano jeszcze siedem pełnych koszów.

Mili Moi…
No i już połowa tygodnia… I trudno powiedzieć, żebym wymierne owoce swojej pracy obserwował… A wiele się oczywiście dzieje… Wczoraj cały dzień spędziłem w Bostonie, w towarzystwie starego przyjaciela Roberta, z którym w Polsce od lat nie mogliśmy się spotkać, a tu – proszę bardzo… Dawne dzieje… Wspólne pielgrzymowanie do Częstochowy… Wówczas to była ekipa… A dziś – Robert, doktor habilitowany, żona, dwójka dzieci, stypendium w Californii, konferencja naukowa w Bostonie. Miło, że w ogóle chce jeszcze ze mną, szarakiem gadać… :) Ale tak na poważnie to był bardzo miły czas… Okazuje się, że po latach wciąż tematów nie brakuje, a rozmowy całkiem świeże, a nie tylko „o starych, dobrych Polakach”.

A dziś od rana walka z internetem, telefonami, telewizją… Postanowiliśmy pozałatwiać kilka niedokończonych spraw. A że mieliśmy dziś wyjątkowo eksperta w domu, który się na wielu tych rzeczach zna i nam podoradzał, to prawie wszystko udało się zrobić. Ale kosztuje to ogromnie dużo czasu… Jeden telefon w sprawie naszej sieci komórkowej zajął nam niemal dwie godziny… Koszmar… 

A kolejne dni nie przyniosą szans na zmiany… Pierwszy piątek w perspektywie… Muszę wesprzeć proboszcza seniora, bo z mojej grupy chorych zostało już niewielu. On zaś ma wciąż tłumy… Moi jakoś szybciej są zapraszani do domu… W sobotę dzień skupienia dla małżonków. Jedno, co cieszy, to adwentowe, poranne Roraty. W tym roku mam jakieś głębsze doświadczenie wędrowania w ciemnościach… :)

Myślę sobie o tej misji Jezusa, z którą przyszedł na ten świat. Ona jest tak wyraźnie dziś w Słowie ukazana. A ja mam w niej swój udział. Po pierwsze przychodząc do Niego i czerpiąc z tej miłości, którą wciąż przynosi. Jestem szczęściarzem, bo Pan dał mi łaskę to zrozumieć. Wielu wokół mnie podobnych szczęściarzy. Ale jeszcze więcej tych, którzy, jak mówi Pismo, „nie odróżniają prawej ręki od lewej” i nie mają pojęcia, że ich Zbawiciel umarł dla nich i pozostawił im takie zasoby łaski, że mogą być niebiańsko szczęśliwi już tu, na ziemi.

Trzeba ich przekonać, powiedzieć im, pokazać… I tu się zaczynają schody… Bo często pojawia się argument – ale co ja mogę??? Przecież to niewiele, które mam, nie nakarmi tysięcy… Czyżby? Gdybyśmy tylko uwierzyli, że nasze okruchy mogą, pobłogosławione przez Pana, stać się pożywnym chlebem dla tłumów, to działyby się cuda na naszych oczach i z naszym udziałem…. Gdybyśmy tylko uwierzyli, że to „mało”, które mamy w zupełności Bogu wystarczy, bo On może to wszystko dzielić między innych w sposób nadobfity… To takie moje marzenie… Samemu wierzyć i mieć wokół siebie wierzących w tę prawdę… Wtedy potrząśniemy tym światem… A właściwie On nim potrząśnie, przy naszym współudziale…

poniedziałek, 30 listopada 2015

adwentowe tęsknoty...

zdj:flickr/Benjamin Nussbaum/Lic CC
(Łk 21,25-28.34-36)
Jezus powiedział do swoich uczniów: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym.

Mili Moi…
Dni płyną nieubłaganie… Właśnie sobie uświadomiłem, że przed chwilą zachęcaliśmy do modlitwy za zmarłych, a dziś zaparkował obok mnie samochód z choinką na dachu. Jakoś nie mogę się na to wewnętrznie zgodzić… Nie odnajduję się w tym pędzie… Ale co robić? Wczoraj dzień gęsty od obowiązków… I pogrzeb, i Msza po angielsku, i dzień skupienia, i techniczne zakupy (bo nasz „opiekun techniczny” wkrótce znika z horyzontu). Na pogrzebie podszedł do mnie brat zmarłego i stwierdził, że słuchając mnie, miał przekonanie, że „coś z tym gościem jest nie tak”. Aż w końcu wpadł na pomysł co to takiego… Z miną odkrywcy poinformował mnie – Father, przecież ty masz irlandzki akcent… Ilekroć to słyszę (bo słyszę to czasami), myśl moja biegnie do tych miejsc, gdzie ten akcent złapałem… kto by pomyślał, że wywiozę z Wexford taki prezent…

A dziś rozpoczął się Adwent… Pierwszy raz tak mocno poczułem, że ma to być okres myślenia o, i przygotowywania się do śmierci… Ale bez niepokoju. Raczej z ufnością, że będzie to najpiękniejsze spotkanie naszego życia, spotkanie z Miłością samą. Każdego dnia widzimy Go za swoistym woalem – Eucharystii, modlitwy, drugiego człowieka. A w śmierci zobaczymy Go takim, jaki jest, twarzą w twarz… Chcę w tym Adwencie właśnie nad tym się skupić. Na oswajaniu się z myślą o ostatniej godzinie, kiedy już nic, co ziemskie nie jest ważne, a liczy się tylko On, mój Jezus, który zaprasza mnie do domu…

Nie znam nikogo, kto tęskniłby za śmiercią… Znałem niegdyś kilka osób, ale i one tęskniły za nią głównie z powodu swojego cierpienia, którego zakończenia wyglądały. A ja chciałbym się nauczyć za nią tęsknić. Właśnie ze względu na Pana. Bo nie ma innej drogi do spotkania z Nim. Nie ma innego sposobu. Rzecz jasna On wybiera godzinę, ale tęsknić wolno. A trudna to sztuka…

Przeglądam internet szukając jakichś refleksji duchowych dla siebie… I jestem nieco zawiedziony… Bo albo ma to charakter ściśle młodzieżowy ze słowami „czaicie”, czy „rozkminka”, co mnie osobiście mocno razi, albo jest to powierzchowne i banalne. Ale nie tracę nadziei… Mam głód słuchania i wierzę, że Pan podeśle mi głosiciela na ten czas (postaram się nie być nadmiernie wymagający). Może coś po angielsku… Taka tęsknota za Słowem też jest bardzo adwentowa… Życzę jej Wam wszystkim… Tęsknijmy i pozwólmy się nasycić Miłości… Tej adwentowej…

piątek, 27 listopada 2015

ostatnie chwile...

zdj:flickr/Zohar/Lic CC
(Łk 21,20-28)
Jezus powiedział do swoich uczniów: Skoro ujrzycie Jerozolimę otoczoną przez wojska, wtedy wiedzcie, że jej spustoszenie jest bliskie. Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry; ci, którzy są w mieście, niech z niego uchodzą, a ci po wsiach, niech do niego nie wchodzą! Będzie to bowiem czas pomsty, aby się spełniło wszystko, co jest napisane. Biada brzemiennym i karmiącym w owe dni! Będzie bowiem wielki ucisk na ziemi i gniew na ten naród: jedni polegną od miecza, a drugich zapędzą w niewolę między wszystkie narody. A Jerozolima będzie deptana przez pogan, aż czasy pogan przeminą. Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie.


Mili Moi…
Happy Thanksgiving chciałoby się rzec… Dobiega końca ważny w Ameryce dzień… Trochę jak nasza Wigilia… Ulice opustoszałe, sklepy zamknięte, bo wszyscy celebrują indyka… Pozostaje mieć nadzieję, że ta wdzięczność, która stoi u progu świętowania, ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie dla świętujących. A u nas dzień płynie leniwie… I też świętujemy… Od rana… Najpierw wizyta jednego z naszych amerykańskich współbraci, który spędza święta ze swoją rodzinną… Zajrzał na poranną kawkę. Dwie rzeczy z tej wizyty wyniosłem. Pierwsze, to jego zdziwienie, że na Mszy po angielsku było tylko dziewięć osób… Pocieszyłem go, że to znaczący wzrost, bo rok temu były tylko dwie. Po drugie, podzielił się ze mną sentencją pewnego kardynała, który swoim młodym księżom dawał taką oto radę – przez pierwszy rok na nowej parafii, jedyna rzecz, którą możesz zmieniać, jest… własna bielizna. Zacne…

Reszta dnia to radosne spalanie kalorii i równie radosne ich pochłanianie (wszak indyk nieczęsto gości na stole). Ale nade wszystko celebrowanie braterstwa. Zdecydowaliśmy się dziś zostać w domu, mimo jednego, czy dwóch zaproszeń do wspólnego świętowania z naszymi parafianami. Posiedzieliśmy, pogawędziliśmy, obejrzeliśmy wspólnie film, pomodliliśmy się razem. Czyli dokładnie tak, jak powinno być. To był naprawdę dobry dzień…

A dziś nad Słowem zadziwia mnie to pełne dumy podniesienie głowy. Ma ono nastąpić w chwili, kiedy głowy większości ludzi będą nisko pochylone. To kolejny dowód na to, że chrześcijanie to trochę ludzie z innego świata. Oni nie mają nawet w takiej chwili poddawać się logice tego świata. A będzie to logika lęku, czy wręcz przerażenia. Chrześcijanie nie muszą się bać niczego, bo te wszystkie przerażające zjawiska przekonują ich tylko o tym, że ich Zbawiciel jest blisko. A kiedy nadejdzie, będzie to piękny widok… Widok najradośniejszy ze wszystkich…

Modlę się tylko, żeby za tym, co wiem, nadążały również moje uczucia. Żeby lęk poddał się rozumowi, a niepewność uległa woli. Wierzę, że to jest możliwe… Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego… Dlatego Jemu te ostatnie chwile powierzam… Ostatnie chwile… Moje… I świata…

wtorek, 24 listopada 2015

niewola centa...

zdj:flickr/Paul Falardeau/Lic CC
(Łk 21,1-4)
Gdy Jezus podniósł oczy, zobaczył, jak bogaci wrzucali swe ofiary do skarbony. Zobaczył też, jak uboga jakaś wdowa wrzuciła tam dwa pieniążki, i rzekł: Prawdziwie powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła więcej niż wszyscy inni. Wszyscy bowiem wrzucali na ofiarę z tego, co im zbywało; ta zaś z niedostatku swego wrzuciła wszystko, co miała na utrzymanie.

Mili Moi…
Poniedziałek to, jak wiecie mój ulubiony dzień tygodnia… Ten dzisiejszy był 3467 dniem mojego kapłaństwa i 442 dniem w Ameryce… A dzień to przełomowy, bo zapisałem się dziś na… siłownię. Kiedy myślę o sobie w perspektywie mojej życiowej historii, to widzę siłownię jako jedno z ostatnich miejsc, do których kiedykolwiek bym się zapisał. Nigdy, przenigdy nie przemknęło mi to przez myśl. I znów, gdyby rok temu ktoś mi to wyprorokował, potraktowałbym to jako niezły żart. Tymczasem dziś zrobiłem to z własnej woli i jestem mocno podekscytowany tym, co mnie tam czeka. Poza siłownią, oferta obejmuje również basen i saunę, co już szczerze lubię. A wierzę, że forma ruchu z użyciem maszyn pod dachem również będzie sprawiać mi przyjemność. Miniony rok mojego życia jest najlepszym dowodem jakie zmiany w mentalności mogą zajść pod dobrym wpływem życzliwego człowieka. I choć mój upór sprawia, że ów człowiek musi wciąż pracować nad nowymi sposobami przekonywania i musi wykazywać się ogromną cierpliwością, to jednak owoce są dla mnie samego zupełnie niezwykłe. Karta klubowa już jest, „worek na kapcie” również, więc w najbliższych dniach spróbuję się oswoić z nowym miejscem… Swoją drogą duży pan murzyn, który mnie dziś wprowadzał w arkana użytkowania sprzętu wyliczył, że jeszcze 70 funtów muszę pożegnać. Jest więc co robić…

A kiedy czytam Słowo dzisiejsze, to wręcz słyszę brzęk tych dwóch cieniutkich, mizernych monet, które owa kobieta wrzuca do skarbony (choć w rzeczywistości wrzucał je kapłan, któremu się je wręczało). Dwie maleńkie monety, które symbolizują całe życie tej kobiety, życie, które ona decyduje się całkowicie powierzyć w ręce Ojca. 100 gram chleba, które mogła za to kupić (według wyliczeń historyków) zamienia na udział w trosce Opatrzności, która, jest tego pewna, nie pozwoli jej zginąć.

A ja stawiam sobie pytanie, czy moje życie, wyrażone w banknotach (bo chyba o monetach mówić nie wypada) również tak zdecydowanie jest poddane Bogu. Cały czas nosze w sobie obraz… Nasz zakon, który zakłada nową misję gdzieś na krańcach świata i szuka ludzi… Nikt nie ukrywa, że będzie biednie i bardzo trudno. Kandydaci na misjonarzy muszą zdać się na Opatrzność… Kiedyś marzyłem o takiej sytuacji. Kiedyś na nią czekałem i byłem gotów natychmiast się zgłosić. A dziś? Tak przyzwyczajony do wygodnego fotela, samochodu, którego bak wypełnia się za jednym pociągnięciem karty kredytowej, srebrnej lodówki pełnej po brzegi, przed którą czasem towarzyszy mi myśl „nie ma nic do jedzenia”, samolotów, które przenoszą mnie między kontynentami…

Te dwie monety ubogiej wdowy brzmią mi w uszach wielkim wyrzutem… Franciszkańskim wyrzutem… Bo chciałbym powiedzieć, że Bóg jest moim jedynym skarbem… A nie potrafię…

poniedziałek, 23 listopada 2015

tak, ja nim jestem...

zdj:flickr/jason train/Lic CC
(J 18,33b-37)
Piłat powiedział do Jezusa: Czy Ty jesteś Królem żydowskim? Jezus odpowiedział: Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o Mnie? Piłat odparł: Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił? Odpowiedział Jezus: Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd. Piłat zatem powiedział do Niego: A więc jesteś królem? / Odpowiedział Jezus: / Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu.

Mili Moi…
Jaka cudowna niedziela… Oczywiście pracowita przed południem, ale po duszpasterskich obowiązkach błogo… Nic nie trzeba. Bez pośpiechu. Trochę drzemki. Trochę książki. Oby tak częściej się to zdarzało…

Ale na dzisiejszej Mszy Świętej sporo radości, ponieważ przyjęliśmy do Liturgicznej Służby Ołtarza sześciu nowych ministrantów. Służyli już od jakiegoś czasu jako kandydaci, z wielkim przejęciem i zaangażowaniem zresztą. Dziś dostali alby i stali się prawdziwymi ministrantami. Myślę, że było to dla nich niemałe przeżycie. Wraz z nimi przyjęliśmy również dwie dorosłe osoby do grona lektorów. To mnie również cieszy. Powiększa się grupa osób zaangażowanych w liturgię. Ufam, że będzie dzięki temu u nas coraz piękniej.

Dziś też był dzień, w którym ogłosiłem pewne zmiany porządkujące odrobinę zwłaszcza przygotowanie do chrztu w naszej parafii. To jest ta najmniej przyjemna część proboszczowania, kiedy trzeba czasem zdecydować się na postawienie pewnych wymagań, aby ocalić to, co ważne, a jednocześnie działać zgodnie z sumieniem i wskazaniami Kościoła. Pocieszam się myślą, że to nie „parafia o. Michała” i parafianie zrozumieją, że o. Michał nie może działać według własnego widzimisię.

Myślę dziś nad Słowem, że wielu z nas boi się postawić Jezusowi to pytanie, które Ewangelista wkłada dziś w usta Piłata. Lęk dotyczy odpowiedzi, którą przecież podświadomie znamy. Dopóki bowiem nie pytam, dopóty mogę oszukiwać samego siebie, że nie wiem… Co by się jednak stało, gdybym zapytał wprost – czy Ty jesteś Królem? Czy Ty chcesz być Królem mojego życia? Jezus, który jest samą prawdą, nie może zaprzeczyć. I Jego odpowiedź będzie z pewnością twierdząca, podobnie jak twierdząco odpowiedział Piłatowi. Co wówczas? Jak bardzo musiało by się zmienić moje życie? Przecież tej odpowiedzi nie mógłbym zlekceważyć…

Udajemy więc… Tłumaczymy samych siebie na tysiące sposobów… Nawet niedziela Chrystusa Króla Wszechświata nie jest w stanie wytrącić nas z naszego uporu. Bo przecież Król Wszechświata to coś wielkiego. Gdzie w tym wszystkim ja? Taki maleńki element… 

A swoją drogą – nie pytając mogę podtrzymywać miłe złudzenie, że to jednak ja sam jestem królem mojego życia, ja sam nad nim panuję. Szkoda, że dopiero bolesne lekcje, wstrząsy i katastrofy odzierają z tego fałszywego wyobrażenia. Najważniejsze jednak, że nigdy nie jest za późno, żeby zapytać… Czy Ty jesteś Królem?

Tak, ja nim jestem… Przyjąwszy tę odpowiedź… Przyjąwszy tego Króla… Odkryjesz co znaczy żyć naprawdę…

niedziela, 22 listopada 2015

ani oko...


(Łk 20,27-40)
Podeszło do Jezusa kilku saduceuszów, którzy twierdzą, że nie ma zmartwychwstania, i zagadnęli Go w ten sposób: Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: Jeśli umrze czyjś brat, który miał żonę, a był bezdzietny, niech jego brat weźmie wdowę i niech wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umarł bezdzietnie. Wziął ją drugi, a potem trzeci, i tak wszyscy pomarli, nie zostawiwszy dzieci. W końcu umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc którego z nich będzie żoną? Wszyscy siedmiu bowiem mieli ją za żonę. Jezus im odpowiedział: Dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą. Lecz ci, którzy uznani zostaną za godnych udziału w świecie przyszłym i w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania. A że umarli zmartwychwstają, to i Mojżesz zaznaczył tam, gdzie jest mowa "O krzaku", gdy Pana nazywa Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba. Bóg nie jest [Bogiem] umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla niego żyją. Na to rzekli niektórzy z uczonych w Piśmie: Nauczycielu, dobrześ powiedział, bo o nic nie śmieli Go już pytać.

Mili Moi…
Dziś dzień rozpoczął się o czwartej rano. Musiałem przygotować przedpołudniowe słowo dla dzieciaków do polskiej szkoły i popołudniowe słowo na spotkanie porekolekcyjne dla małżonków. Potem jak zawsze Eucharystia, polska szkoła, a po niej spotkanie z animatorami młodzieży w naszej parafii i niemal dwie godziny dobrych rozmów. Potem wycieczka do spowiedzi i pożegnalne spotkanie naszej sekretarki. Następnie przygotowania do jutrzejszego „święta ministrantów” i wspomniane spotkanie małżonków. Jest godzina dwudziesta, a ja właśnie pierwszy raz od rana usiadłem w swoim pokoju. Nie wiem jak się nazywam i po kliknięciu przycisku „opublikuj” zamierzam dać susa pod kołdrę, żeby jutro znów wstać o czwartej, bo przecież nie zdążyłem dziś nawet homilii na jutro przygotować… Takie to kapłańskie życie. Nie ma nudy, a wręcz przeciwnie…

Słowo zaś po raz kolejny mi przypomina, żebym nie myślał o wieczności tylko i wyłącznie na bazie moich ludzkich wyobrażeń. To znaczy… Trudno, żebym o niej myślał inaczej. Wszak moje wyobrażenia są jedynym budulcem w tym myśleniu. Ani bowiem oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, co tam Pan dla nas zaplanował. Chodzi pewnie raczej o to, żebym zdawał sobie sprawę, że cokolwiek bym sobie nie pomyślał i nie wyobraził, Bóg czeka na mnie zawsze z czymś więcej. A więcej oznacza również inaczej. Inaczej, niż bym chciał. Inaczej, niż jest tu, na ziemi. Wszelkie moje ludzkie sądy dotyczące szczęścia zostaną przez Pana w wieczności przekroczone.

Czy warto więc myśleć, przewidywać, wyobrażać sobie? Pewnie, że warto, bo to motywuje do żywszego zainteresowania i prawdziwszego oczekiwania na spotkanie z Nim twarzą w twarz. Myślę sobie jednak, że do tych moich, ludzkich przecież wyobrażeń, musi dołączyć ogromne zaufanie wobec Niego. On nie chce mnie skrzywdzić. On chce mnie zbawić. I naprawdę uszczęśliwić. Nawet jeśli zrobi to w zupełnie inny sposób, niż ja bym to sobie zaplanował… On wie lepiej czym jest szczęście. A już na pewno zna się lepiej na wieczności, której ja sobie żadną miarą wyobrazić nie mogę…. :)

sobota, 21 listopada 2015

święta przestrzeń...

zdj:flickr/Catherine/Lic CC
(Łk 19,45-48)
Jezus wszedł do świątyni i zaczął wyrzucać sprzedających w niej. Mówił do nich: Napisane jest: Mój dom będzie domem modlitwy, a wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców. I nauczał codziennie w świątyni. Lecz arcykapłani i uczeni w Piśmie oraz przywódcy ludu czyhali na Jego życie. Tylko nie wiedzieli, co by mogli uczynić, cały lud bowiem słuchał Go z zapartym tchem.

Mili Moi…
I kolejny tydzień właściwie odhaczyć można… Nie wiem czy to ja straciłem zdolność właściwego gospodarowania czasem, czy tego czasu robi się jakoś drastycznie mało. Bo przecież nie leżę, nie wypoczywam, nie siedzę przed telewizorem, a mam nieustanne wrażenie pod koniec dnia, że niewiele zrobiłem. Nieustannie zdziwiony, nieustannie przekonany o swojej bezradności.

Wczoraj postanowiliśmy z moim proboszczem – seniorem odetchnąć i wybraliśmy się na przejażdżkę. Jak to dobrze być w zakonie i móc spędzić trochę czasu z braćmi, a zwłaszcza ze starszym bratem, który wiele już przeżył, widział, doświadczył. Potrafi więc doradzić, pocieszyć, uspokoić. Pośmialiśmy się, pogawędziliśmy. I tak powinno być.

Wieczorem natomiast pierwsze, historyczne spotkanie Literackiego Klubu Dyskusyjnego w Bridgeport. Sześć osób spotkało się z lekturą Wiesława Myśliwskiego „Kamień na kamieniu” i sześć osób podzieliło się wczoraj swoim odbiorem. Rzecz jasna nie byłoby by nas, gdyby nie nasza animatorka, wybitna polonistka, Iza, która miała marzenie… I zaczęła je realizować. Dojrzała dyskusja, która od spraw książkowych przeniosła się na wychowanie dzieci, nasze oswajanie się ze śmiercią, tęsknoty i marzenia. Trzy godziny, a jakby chwila. Za dwa miesiące kolejna odsłona. Tym razem „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk.

A myślę dziś od rana o naszym stosunku do świątyń. O naszym, katolickim zachowaniu się w nich. Żyję w kraju, który znacząco różni się w tej dziedzinie od naszych, polskich warunków. Niestety chyba na niekorzyść Amerykanów. Głośni, swobodni, rozgadani… W każdym miejscu i czasie. W kościele również. W środę przewodziłem Mszy pogrzebowej, a gwar w kościele ucichł dopiero, gdy zabrzmiał dzwonek oznajmiający moje wyjście do ołtarza. Bywa jednak, że i ten znak nie jest czytelny. 

Ale dlaczego ojciec im o tym nie powie? Czasem słyszę takie pytania… Można, pewnie, czemu nie? Tylko dla nich taka uwaga jest mało zrozumiała, nawet jeśli jest wypowiadana w ich języku. Swoja drogą postawiłem na rzeczy ważniejsze i na każdej Mszy pogrzebowej przypominam, że do komunii przyjść mogą tylko katolicy, którzy praktykują swoją wiarę i chodzą do spowiedzi. Efekty są widoczne – ze stu procent podchodzących wcześniej, teraz decyduje się sześćdziesiąt… Może i to zachowanie da się kiedyś zmienić. Nie wszystko od razu…

Myślę raczej o Polakach, którzy nasiąkają zwyczajami miejscowymi i zaczynają je praktykować. Trudno żeby było inaczej. Ale jednak marzy mi się, żeby było… Miejsce, w którym mieszka Pan. Stale w nim przebywa. Czeka. A my nawet tu zajęci sobą i swoimi sprawami. Szkoda, bo tracimy niepowtarzalną okazję do takiej bliskości, której nikt z nas nie może mieć w domu. Zamilknąć. Usiąść. Patrzeć… Ale na Niego, nie na wszystkich wokół… Jakże byłoby pięknie…