środa, 25 września 2019

w drogę?


(Łk 9,1-6)
Jezus zawołał Dwunastu, dał im moc i władzę nad wszystkimi złymi duchami i władzę leczenia chorób. I wysłał ich, aby głosili królestwo Boże i uzdrawiali chorych. Mówił do nich: „Nie bierzcie nic na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy; nie miejcie też po dwie suknie. Gdy do jakiego domu wejdziecie, tam pozostańcie i stamtąd będziecie wychodzić. Jeśli was gdzie nie przyjmą, wyjdźcie z tego miasta i strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo przeciwko nim”. Wyszli więc i chodzili po wsiach, głosząc Ewangelię i uzdrawiając wszędzie.


Mili Moi…
Czas jest krótki… Dopiero tu, w USA, zdałem sobie sprawę, że dwa tygodnie, to z całą pewnością za krótka wizyta. Nie sposób spotkać się ze wszystkimi, porozmawiać, ucieszyć się wzajemnie swoją obecnością. Ale robimy, co możemy.

Opadł kurz emocji… Tak, tak… Samopoczucie wróciło do normy. I właściwie, muszę przyznać, że jestem gotów już wracać. I wydaje mi się, że tej wizyty wystarczy mi na długo. Cudowny czas, życzliwi ludzie, trochę przyjemności. Ale od roku to nie jest mój dom i choć w polskim nie do końca wszystko mi pasuje, to jednak… wracam.

Jechałem tu z myślą, że być może ta wizyta pozwoli mi domknąć roczną „żałobę” po Ameryce. Nie ukrywam bowiem, że trochę tęskniłem. A może nawet bardziej niż trochę. I chyba Pan odpowiedział na moje modlitwy. Bo widzę, że ku temu to właśnie zmierza. Do takiego szczerego i bez żalu wypowiedzianego – „żegnaj”. Oby tak właśnie to wszystko się skończyło.

Wszak naszym losem wędrowanie. Święty Franciszek tak doskonale wpisał tę Ewangelię w zakon, który założył, w nasz zakon. Nie żyjemy wprawdzie dosłownie tak, jak Apostołowie, czy pierwsi franciszkanie, ale zmiany są częste, a ja… je lubię. I mimo, że jestem coraz starszy, wcale mi ta sympatia wobec zmian nie słabnie. Zwykle, gdy komuś o tym mówię, to słyszę, że nie jestem do końca normalny. Ale jednak przesłanie Jezusa w Ewangelii jakby nieco mnie „unormalniało”. Póki wystarczy sił, chcę być dyspozycyjny dla Niego. Tam, gdzie mnie pośle, chcę iść. Nie mieć zbyt wiele – i to jest chyba dużo większy wyzwanie…

Dlatego przygotowania do przyszłorocznej, pieszej pielgrzymki do Santiago de Compostella chyba czas zacząć. Chodzi to za mną już od długiego czasu. Plecaczek na plecy, kij w rękę i doświadczenie drogi z Ewangelią św. Łukasza czytaną codziennie na nowo. Oby Pan pozwolił…

wtorek, 17 września 2019

nie płacz...


Photo by Ben Hershey on Unsplash
(Łk 7,11-17)
Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego, jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: „Nie płacz”. Potem przystąpił, dotknął się mar, a ci, którzy je nieśli, stanęli. I rzekł: „Młodzieńcze, tobie mówię, wstań”. Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: „Wielki prorok powstał wśród nas i Bóg łaskawie nawiedził lud swój”. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie.


Mili Moi…
Wczoraj wieczorem usłyszałem na granicy te szalenie miłe słowa – witaj z powrotem w USA. I w zasadzie byłoby całkiem cudownie, gdyby nie fakt… że moja walizka nie zdążyła się ze mną przesiąść w Warszawie. A było to tak…

Wsiedliśmy do samolotu w Poznaniu i tuż po wypchnięciu nas spod gate’u piloci podali komunikat, że jest jakaś usterka techniczna, więc trzeba wrócić i poddać ją naprawie. Po kilku minutach okazało się, że usterka niewielka, ale żeby sprawdzić czy została usunięta, trzeba uruchomić silniki. Procedury zaś nakazują, żeby samolot był pusty, więc wypakowano nas, odwieziono do terminala, aby po dziesięciu minutach pakować nas do samolotu ponownie. Zaowocowało to godzinnym opóźnieniem. Na szczęście samolot do Nowego Jorku na nas poczekał, ale jak się okazało – walizka nie zdążyła. Podobno dziś mają ją przywieźć…

Rano więc złożyłem pierwszą wizytę w Walmarcie – bielizna, koszulki, jakieś mydło. A teraz już czysty i świeży delektuję się Ameryką. Muszę szczerze wyznać, że kiedy tu leciałem czułem, jakbym po prostu wracał z urlopu do domu. A dziś… Czuję się tu tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżał. Nie umiem tego oddać słowami, ale to jakiś niezwykły spokój i poczucie bycia na swoim miejscu. Niczego takiego niestety przez cały rok obecności w Poznaniu nie udało mi się uzyskać. Trochę nieswojo się czuję pisząc to, ale naprawdę mam poczucie, że jestem w domu…

Nie płacz – te słowa Jezusa dotykają mnie w jakiś szczególny sposób dziś, bo objawiają jeden z trudniejszych elementów naszej kapłańskiej misji wobec świata. To misja pocieszania. Wyzwanie wielkie, bo bardzo łatwo wejść w nią bardzo powierzchownie, a taniej pociechy nikt nie znosi. Takiej również nie proponował Jezus. Słowa muszą nieść ze sobą moc… Jeśli nie niosą, tylko pogłębiają cierpienie.

Wiele razy spotykałem ludzi, którzy opowiadali mi o swoich troskach i kończyli swoja opowieść słowami – tylko niech mi ojciec nie mówi, żebym się pomodlił. Jasnym dla mnie było, że ktoś już im to pewnie doradzał używając tej wskazówki jako magicznego klucza, który ma panować do wszystkich drzwi. I żebym był dobrze zrozumiany – w żadnym razie nie odmawiam wartości modlitwie, ale do niej często trzeba dojść nieco dłuższą drogą, aby nie powstał nawet cień podejrzenia, że na trudne problemy mamy zawsze jedno, proste rozwiązanie. Można się wówczas łatwo narazić na zarzut powierzchowności i lekceważenia.

Chcę cię wysłuchać, chcę ci powiedzieć choćby kilka słów, które dyktuje mi Duch Święty, a na koniec chciałbym bardzo się z tobą razem pomodlić… Wiele razy szedłem tą drogą. I nigdy nie była ona prosta. Oby Pan znalazł w nas pojętnych uczniów w temacie – jak należy pocieszać strapionych…

poniedziałek, 16 września 2019

no to ruszamy...


Photo by twinsfisch on Unsplash
(Łk 7,1-10)
Gdy Jezus dokończył wszystkich swoich mów do ludu, który się przysłuchiwał, wszedł do Kafarnaum. Sługa pewnego setnika, szczególnie przez niego ceniony, chorował i bliski był śmierci. Skoro setnik posłyszał o Jezusie, wysłał do Niego starszyznę żydowską z prośbą, żeby przyszedł i uzdrowił mu sługę. Ci zjawili się u Jezusa i prosili Go usilnie: „Godzien jest, żebyś mu to wyświadczył - mówili - kocha bowiem nasz naród i sam zbudował nam synagogę”. Jezus przeto wybrał się z nimi. A gdy był już niedaleko domu, setnik wysłał do Niego przyjaciół z prośbą: "Panie, nie trudź się, bo nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój. I dlatego ja sam nie uważałem się za godnego przyjść do Ciebie. Lecz powiedz słowo, a mój sługa będzie uzdrowiony. Bo i ja, choć podlegam władzy, mam pod sobą żołnierzy. Mówię temu: "Idź", a idzie; drugiemu: "Chodź", a przychodzi; a mojemu słudze: "Zrób to", a robi”. Gdy Jezus to usłyszał, zadziwił się i zwracając się do tłumu, który szedł za Nim, rzekł: „Powiadam wam: Tak wielkiej wiary nie znalazłem nawet w Izraelu”. A gdy wysłani wrócili do domu, zastali sługę zdrowego.


Mili Moi…
Miniony weekend upłynął mi pod hasłem Spotkania Małżeńskie. Krajowy Zjazd Animatorów, który odbywał się w Poznaniu, zatrzymał nas na formacji tych, którzy służą małżonkom. Wielu pięknych ludzi… Miłe spotkania – jak choćby to z Elą i Jurkiem z Łodzi, z którymi jako kleryk bywałem wychowawcą na koloniach Caritasu (oni byli kierownikami), a dziś okazuje się, że działamy w tym samym ruchu. Spotkałem kilku bardzo zwyczajnych, a jednak zupełnie niezwykłych księży. Nie mieli w sobie nic z medialnego połysku, a jednocześnie mieli w sobie bardzo dużo takiej mądrej i prostej gorliwości. Na „pierwszej linii frontu” służą małżonkom codziennie. Nie starają się o poklask, nagrody, docenianie… Dobry czas…

A dziś ruszam za Ocean… Ten wyjazd był ciągle odległy, a nagle nadszedł ten dzień… I lecę. Mam nadzieję, że wszystkie kontrole przejdę pomyślnie i będę miał szansę pobyć trochę z tym małym gronem przyjaciół, którzy tam na mnie czekają. No i zamierzam najeść się steków tak, aż mi nosem wyjdą. Jestem pewien, że przywiozę nieco więcej obywatela do kraju. Wcale nie zamierzam się przed tym bronić. Nie tym razem… Odezwę się, gdy będę już na miejscu.

A dziś nad Słowem pomyślałem sobie, że jeśli posiada się choć minimalny zakres władzy nad innymi, to czasem trudno o nawet minimalny poziom pokory w sercu. Bywa, że jeśli się tej władzy nie posiada, to próbuje się zyskać choćby przewagę – niewielką, ale jednak – choćby wobec pani w kasie w supermarkecie, wobec której można zachować się niegrzecznie, bo przecież „klient wasz pan”. Ten setnik posiadał cechy dość niezwykłe. Po pierwsze hojny. Z pewnością bardzo zamożny, skoro stać go było na wybudowanie synagogi. Po drugie (a może to nawet ważniejsze niż hojność) musiał mieć motywacje – szukał tego, co w życiu najważniejsze, kształtował swój ideał wokół Boga, choć jeszcze całkowicie do Niego nie przylgnął. Wreszcie był człowiekiem pokornym. Wiele wieków później św. Franciszek powie – człowiek jest tylko tym, czym jest w oczach Bożych i niczym więcej. Ów setnik zdawał się to rozumieć. Nie domagał się czołobitności, nie czynił użytku ze swojej władzy, nie stawiał siebie wyżej niż innych. I tym zdobył serce Jezusa… Ciche i pokorne serce Jezusa…

piątek, 13 września 2019

wielki Bóg...


Photo by Greg Rakozy on Unsplash
(Łk 6,39-42) 
Jezus opowiedział uczniom przypowieść: „Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: "Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku», gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata”.


Mili Moi…
Wczoraj wróciłem z rekolekcji. Odświeżony duchowo? Pewnie tak, choć nie sięgnąłbym po to słowo opisując to, co się wydarzyło. Kiedy czytałem przed wyjazdem Księgi Machabejskie, myślałem sobie – co my tam będziemy medytować? Krew się leje szerokim strumieniem, gwałt, wojna, ruina… Jaka tam dobra nowina jest ukryta? Ale z dużym zaskoczeniem, właściwie od pierwszego dnia, zacząłem zauważać, jak bardzo to Słowo mnie dotyka. Pan Bóg zaczął ze mną realizować swoje sprawy, które od początku rodziły we mnie duże napięcie. Wiedziałem, że pewne tematy się pojawią, bo ich zapowiedzi miałem już w codziennych medytacjach, ale kiedy zobaczyłem je w całej ich rozległości, to doświadczyłem ogromnego zmęczenia samym sobą i wielu trudnych uczuć. Pan Bóg przeszedł ze mną przez moje lęki, przez sytuacje z mojego życia, których nie rozumiem, przez moje życie zakonne i jego radykalizm, który się ostatnimi laty znacząco stępił.

Ale tak naprawdę najbardziej znaczący był ostatni dzień. Wówczas przyszła ulga i wielki pokój. Otóż wybrzmiały słowa, które dla mnie stają się mottem tych rekolekcji – istotą wszelkiego bałwochwalstwa jest postawienie siebie w centrum.  I to chyba jakoś diagnozuje mnie samego w ostatnim czasie. Zacząłem szukać woli Bożej w tym, co ja czuje, co mi się podoba, co mi się wydaje. Postawiłem wszystko na głowie. I stąd, kręcąc się nieustannie wokół siebie, doznałem ogromnego zmęczenia. A Pan Bóg zaproponował mi delikatnie – a może byśmy się tak zamienili miejscami? Ja zajmę pierwsze miejsce, a ty drugie. Co ty na to? Przyjąłem tę propozycję z niewypowiedziana ulgą. A jak tę moją decyzje wyrazić? Ano w życia zakonnym to jest genialnie proste. Święty Franciszek w Regule zapisał nam - Bracia podwładni powinni pamiętać, że dla Boga wyrzekli się własnej woli (Rozdział X). A święty Maksymilian mawiał, że w Zakonie z wolą Bożą jest bardzo prosto – komunikują ją nam przełożeni. Nasza prowincja zakonna stoi dziś u progu kapituły prowincjalnej, czyli tego zgromadzenia, które co cztery lata rewiduje nasze życie, dokonuje różnych poprawek i zmian, także personalnych. Oddać się do dyspozycji przełożonych bez sugerowania tego, co chcę, czy nie chcę; co mnie się wydaje lepsze; gdzie, według mnie jestem bardziej przydatny – oto ideał, który ukazał mi Pan. Mam nadzieje, ze wystarczy mi odwagi, aby go zrealizować.

A już dziś wieczorem rozpoczynamy Krajowy Zjazd Animatorów Spotkań Małżeńskich. Dwa dni solidnej pracy w bardzo dobrym towarzystwie. No i doczekać się nie mogę poniedziałku, bo to początek mojego urlopu. A jego pierwsza część ma się realizować za Oceanem. Czekam więc „przebierając nóżkami”.

Dzisiejsze Słowo wzywa mnie do dziękczynienia za moje życie. Zdałem sobie po raz kolejny sprawę jak doby jest Bóg, że dał mi szansę Go poznać i wciąż poznawać. Jaki ten świat relacji z Nim jest fascynujący!!! Pomyślałem o tym choćby w kontekście zakończonych rekolekcji. Jak wiele się wciąż o Nim dowiaduję! Ileż On jest w stanie pokazać mi w przeciągu jednego tygodnia! Do jak różnych odkryć uzdolnić!

Z drugiej strony zobaczyłem całą masę ludzi, którzy wciąż „stoją w progu”, nie mając odwagi pójść dalej, nie widząc w tym większego sensu, nie znając Go i nie przewidując nawet jaki jest cudowny! Jaka to ogromna odpowiedzialność, która spoczywa na tych, którzy już choć trochę Go poznali! Fascynować Bogiem. Na każdym kroku, w każdej chwili, przy każdej okazji. Nie ma czasu do stracenia. Bo dusze giną…

niedziela, 1 września 2019

pochyliwszy głowę...


(Łk 14,1.7-14) 
Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. I opowiedział zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie wybierali pierwsze miejsca. Tak mówił do nich: ”Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: "Ustąp temu miejsca"; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: "Przyjacielu, przesiądź się wyżej"; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony”. Do tego zaś, który Go zaprosił, rzekł: ”Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych”.



Mili Moi…
Za chwilę wyruszam… Najpierw nagrania w Niepokalanowie, a potem rekolekcje w Krakowie… Komputera nie zabieram, więc nie wiem kiedy tu zajrzę… Pewnie po powrocie. Proszę tylko o jedno „Zdrowaś…” za mnie, żebym naprawdę przyjął Słowo w tym świętym czasie…

Dopóki „nasz Bóg” jest daleki, niedostępny, milczący, albo wręcz przeciwnie – głośny i przerażający, dopóty człowiek czuje się dość bezpiecznie. Paradoks? Możliwe… Chodzi o to, że z takim Bogiem żyje się na dystans – zawsze można powiedzieć, że czegoś się nie dosłyszało, że coś było zbyt trudne, albo wręcz – że Bóg jest zbyt odległy, za święty, żeby mógł zrozumieć człowieka… Można żyć trochę po swojemu.

To się chyba przydarzyło Izraelitom. Nie mieli wątpliwości, że Bóg istnieje, wyraźnie widzieli Jego działanie, czcili i oddawali Mu należny kult, ale było im bardzo trudno wchodzić w osobową relację z Nim. On był gdzieś tam, daleko, w niebiesiech.

Potężne zjawiska, o których wspomina autor Listu do Hebrajczyków – te grzmiące trąby, burze, trzęsące się góry, napawały bardziej lękiem, niż pragnieniem obcowania z Bogiem. Szukano pośredników i lud zadowalał się ich rozmowami z Bogiem. Sam robił, co było konieczne i wymagane.

I nagle pojawia się Jezus, który umieszcza siebie po prawicy Ojca, dowodzi swojego bóstwa i kruszy ten obraz Boga, który mają Izraelici. Nie tylko bowiem nie posługuje się w swoich kontaktach z ludźmi grzmiącymi górami, czy błyskawicami, co już stawia pod znakiem zapytania Jego bóstwo u ludzi, którzy do takiego Boga są przyzwyczajeni, ale nadto – i to jest może najgorsze – staje się słyszalny poprzez prostotę obcowania z ludźmi.

Nikt już nie może powiedzieć – nie słyszałem, nie wiedziałem, bałem się dopytać, myślałem, że jest inaczej. Jezus, Syn Boży jest bardzo precyzyjny w swoich oczekiwaniach, jest bliski, dotykalny, taki zwyczajny.

Ale co najgorsze – słuchając Go, czujemy, że w Jego słowie jest miłość, taka ostateczna, za którą tęsknimy, której pragniemy, a o której sądziliśmy, że nie ma jej na świecie – tak nas uformowano. Tymczasem Jezus mówi – jest, jest taka miłość i to ja nią jestem…

Dlaczego to najgorsze? Bo to kwestionuje nasze postrzeganie świata, wprowadza nas w nową rzeczywistość, nie pozwala dawać łatwych odpowiedzi, a przede wszystkim wyprowadza nas z logiki tego świata.

Najlepszy przykład mamy dziś. Pokora? No Panie Jezu – chyba żartujesz. Przecież pokora nie jest cechą dzisiaj pożądaną. Przecież gdybym zaczął ją stosować w życiu, to natychmiast zaczynam tracić, staję na przegranej pozycji. Przecież natychmiast pojawi się ktoś, kto będzie mnie chciał wykorzystać, zniszczyć…

Przecież ja nie mogę sam – no gdyby wszyscy byli pokorni, to ja też mógłbym być pokorny, ale jeden pokorny wśród pyszałków dbających o swoje interesy – no sam Panie Jezu rozumiesz – to się nie da…

I w tym wszystkim jesteśmy boleśnie logiczni. Mamy rację. Taki jest świat i nasza pokora staje się okazją do tego, żeby ktoś jej nadużył. Ale, jak zawsze w takich sytuacjach, pojawia się pytanie – co jest dla nas naprawdę ważne, gdzie szukamy swojego szczęścia?

Bo przecież fakt, że jesteśmy dziś w kościele oznacza, że Bóg ma z tym pytaniem coś wspólnego, że bierzemy Go pod uwagę. Czy jednak wystarczająco poważnie?

Co to znaczy – Panie Jezu, nie da się? Jeżeli wierzymy, że Jezus jest Bogiem, a On mówi, że się da, to się z pewnością da. Zresztą zawsze On sam jest dla nas najlepszym przykładem. Patrzymy na Jego misję wśród ludzi, która nie jest obarczona tymi zwykłymi ludzkimi przywarami – zagarnianiem dla siebie, dążeniem do celów po trupach, pyszałkowatym oczekiwaniem od innych, aby Mu służyli.

Patrzymy na Jego mękę i śmierć, która dokonuje się na wzór baranka, prowadzonego na rzeź, który nawet nie pisnął. Na żadnym etapie procesu Jezus nie zrezygnował ze swojej godności, nie zaprzeczył jej, nie zaparł się swojej tożsamości – pozostał tym samym Jezusem. Bo na tym właśnie polega pokora – na uznaniu prawdy o sobie i na jej konsekwentnym bronieniu – ale nie kosztem innych – co najwyżej swoim własnym kosztem.

No dobrze, ale przecież Pan Jezus przyszedł na ten świat na chwilę, wiedział, że wróci do domu Ojca, nie miał żony, dzieci, rodziny – mógł sobie na pokorę pozwolić. A z nami jest inaczej?

Przychodzimy na ten świat na chwilę, koncentrujemy się na zadaniach do wykonania, które najczęściej sami sobie stawiamy, wcale nie pytając Boga o zdanie, zawieramy małżeństwa, często z wielkiej miłości, ale przecież nie ma czasu pracować nad ich rozwojem, więc po 20 latach, właściwie nie wiadomo co nas łączy, spalamy się dla dzieci, która za 20 lat powiedzą, że wszystko fajnie, są wdzięczne, ale tak naprawdę chciałyby od nas zupełnie czego innego…

I siada człek w wieku 70 lat i mówi – gdybym mógł przeżyć jeszcze raz moje życie, to zrobiłbym to inaczej, wiele rzeczy bym zmienił. Ale nie możesz… Żyjemy tylko raz.

Dlaczego więc, na Boga, nie zmienić czegoś dziś – czy ma się lat 30 czy 70? Dlaczego Mu nie uwierzyć, nie wyjść z tego skoncentrowania na sobie, na swoich sprawach, na zdobywaniu, na rozpychaniu się łokciami przez życie? Dlaczego nie uwierzyć Mu, że w wieczności osiągniemy wszystko za czym tęsknimy i co tak nieudolnie często próbujemy swoimi siłami realizować na ziemi?

Dlaczego nie dać Mu się porwać, nie dać się zafascynować Jego miłością, nie wyjść z logiki tego świata? Dlaczego nie zrobić chociaż raz czegoś inaczej? Co mamy do stracenia? W czym ta logika świata jest lepsza, niż logika Jezusa?

On jest taki przejrzysty dziś – mówi – będziesz szczęśliwy, kiedy wyjdziesz z myślenia coś za coś. Wówczas staniesz się naprawdę wolny – kiedy staniesz wobec tych, którzy naprawdę nie mogą ci nic dać, kiedy dasz ze szczerego serca, wiedząc doskonale, że nie będzie odpłaty. Bóg mówi, że to jest prawdziwe szczęście. Pokornie – wiedząc, że nic do ciebie nie należy, wszystko jest darem…

Musielibyśmy się go nauczyć – bo przecież do tej pory mieliśmy zupełnie inną wizję szczęścia. Ale kiedy człowiek je już pojmie, staje się gotów na prawdziwe szaleństwa. Zobaczcie, za tydzień będzie 2 rocznica kanonizacja Matki Teresy z Kalkuty.

Pamiętacie pewnie, że jej śmierć zbiegła się ze śmiercią księżnej Diany, wstrząsająca śmierć młodej, ślicznej kobiety, niesamowicie jednak pogubionej w życiu, które przecież powinno być życiem szczęśliwym. I w tym samym czasie umiera staruszeczka, która nie miała absolutnie nic, chodziła odziana w byle co, i wszystko oddała biednym – najpokorniejsza z pokornych, przed którą schylały się koronowane głowy, bo nie były w stanie sprostać sile pokory i miłości, która biła od Matki Teresy. Jej postawa wzbudzała i do dziś wzbudza szacunek.

Udowodniła, że pokora jest życiodajna – jestem przekonany, że tysiące biedaków, którym towarzyszyła w przejściu do wieczności, których umieranie uczyniła godnym, w których widziała Chrystusa, wniosło ją na ramionach do Królestwa Bożego.

Stało się tak, bo uwierzyła miłości. Stało się tak, bo wyszła z logiki świata. Stało się tak, bo dała się zafascynować Jezusowi. Stało się tak, bo nie ulękła się pytania – jak to będzie, ja jedna pokorna wśród pychy tego świata?