środa, 30 września 2020

coś o lisach...


(Łk 9, 57-62)
Gdy Jezus z uczniami szedł drogą, ktoś powiedział do Niego: "Pójdę za Tobą, dokądkolwiek się udasz". Jezus mu odpowiedział: "Lisy mają nory i ptaki podniebne – gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć". Do innego rzekł: "Pójdź za Mną". Ten zaś odpowiedział: "Panie, pozwól mi najpierw pójść pogrzebać mojego ojca". Odparł mu: "Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże". Jeszcze inny rzekł: "Panie, chcę pójść za Tobą, ale pozwól mi najpierw pożegnać się z moimi w domu". Jezus mu odpowiedział: "Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego".

 

Mili Moi…
Nareszcie udało mi się sfinalizować wysyłkę listów do wspólnot Rycerstwa Niepokalanej ze słowem przywitania i zaproszeniem na nasz pierwszy zjazd. Wydaje się to błahostką, ale dla mnie było nie lada wyczynem. Moje obcowanie z komputerem jest naprawdę ograniczone. Wielu rzeczy nie umiem i nie zawsze jest kogo zapytać. A uczyć się jakoś nie bardzo mam ochotę, bo zawsze jest coś ważniejszego na horyzoncie. Tak czy owak, wczoraj wszystko zostało wysłane.

Wczoraj też był jeden z tych najmilszych dni w roku, kiedy człowiek bez wyrzutów sumienia może posłuchać wielu dobrych słów kierowanych do niego przez ludzi życzliwych. I tak właśnie było… Wiele telefonów, smsów, serdecznych życzeń. Imieniny są „bardziej strawne”, bo, inaczej niż urodziny, nie przypominają tak brutalnie o upływającym czasie. W każdym razie to był naprawdę miły dzień.

Za to najbliższe dni będą już bezpośrednim przygotowaniem do urlopu. Muszę przyznać, że niezależnie od warunków pogodowych, które powoli zaczynają być typowo jesienne, zdecydowanie czekam już na tych kilka dni, w których bezkarnie będę mógł polegać pod kocykiem i czytać, chadzać na spacery, rozmyślać o życiu zajmując się choć przez chwilę własnymi problemami, w odróżnieniu od codziennego zajmowania się raczej problemami innych. Wielkich planów nie robię, ale mam nadzieję, na prawdziwy odpoczynek.

Dziś pomyślałem sobie nad Słowem o dwóch rzeczach związanych z moim powołaniem. Po pierwsze o zdolności do decyzji, która w „moich czasach” była jednak zdecydowanie większa niż obecnie. Kiedy czasem rozmawiam z osobami, które wykazują zdecydowane „symptomy powołania” i w zasadzie trudno, żeby Pan Bóg mógł je zawołać jeszcze głośniej, to przekonuję się, że najtrudniej rzeczywiście zostawić za sobą to, co dziś, a wejść w „jutro”. Paraliż decyzyjny wśród ludzi, i to wcale nie najmłodszych, trochę mnie zdumiewa, a bardziej chyba niepokoi.

Ale my, którzy podjęliśmy decyzję… Czy jesteśmy jej wierni? Czy nie obwarowaliśmy jej zastrzeżeniami, których niegdyś, wydawało nam się, nie było? Mam czasem wrażenie jakiejś „ukrytej pretensji” wobec Jezusa, który z całą szczerością, w prawdzie, przedstawia nam nasz przyszły los, nasze bycie z Nim. My, którzy przecież nie różniliśmy się od innych, mieliśmy swoje pragnienia, marzenia, oczekiwania, ale uznaliśmy je „za śmieci” jak pisze Paweł, porzuciliśmy je i poszliśmy za Nim. Czy po jakimś czasie nie wróciliśmy do „śmietników” kontemplując to, „czego zostaliśmy pozbawieni”? Czy nie niesiemy w sobie żalu, że sprawy jednak nie poszły tak, jak się spodziewaliśmy? Albo nie idą dziś według naszych, najlepszych przecież we wszechświecie, planów i wyobrażeń? Czyżby owe „dawne plany” były tak atrakcyjne, czy to może Jezus na „atrakcyjności” w naszych oczach stracił?

Może już czas usłyszeć na nowo i wziąć to sobie do serca – lisy maja nory, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca… A ja z Nim. Bez domu, bez pola, bez żony, bez dzieci… Bez zachcianek, bez kaprysów, bez wielu przyjemności i rozkoszy życia… Bez własnej woli, bez własnych planów, bez jasnej przyszłości… Ale przecież z Nim. Czy to nie wystarczy?

sobota, 26 września 2020

czemu nie mówisz?


(Łk 9, 43b-45)
Gdy wszyscy pełni byli podziwu dla wszystkich czynów Jezusa, On powiedział do swoich uczniów: "Weźcie wy sobie dobrze do serca te słowa: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi". Lecz oni nie rozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte przed nimi, tak że go nie pojęli, a bali się zapytać Go o to powiedzenie.

 

Mili Moi…
Miniony tydzień to wizyta w Radio Niepokalanów. Władze się zmieniły, ale nadal jesteśmy przyjmowani z wielką życzliwością. Zainteresowanych informuje, że 4 października wracamy na antenę. A druga część tygodnia to już praca w domu i to taka, której wprost nie znoszę (pewnie dlatego, że nie umiem, a uczyć się nie ma kiedy). Mianowicie na kilka dni stałem się sekretarką. Czas przywitać wspólnoty Rycerstwa Niepokalanej, zaprosić na listopadowy Zjazd, którego organizacją też się zajmuję, wyjaśnić ideę, stworzyć program. Napisać, zaprojektować, wydrukować. Zajmuje mi to wszystko długie godziny, a efekt i tak jest mizerny. Ale jeśli uda mi się poznać jeszcze kilka szczegółów edytorskich, to może w poniedziałek wyślę te listy.

Tymczasem jednak od wczoraj prowadzę weekend powołaniowy u sióstr franciszkanek. Siedemnaście dziewcząt, raczej młodszych (to znaczy na etapie szkół średnich) zastanawia się nad tajemnicą Boga w swoim życiu, a ja mam im w tym pomóc. Pomijając fakt, że głosi się zwykle bardzo dobrze, bo młodzież jest gotowa słuchać, to dodatkowym atutem jest fakt, że spotkanie ma miejsce w Poznaniu, co pozwala mi na noc wracać do klasztoru i spać we własnym łóżeczku.

Przedwczoraj byłem świadkiem osobliwego zdarzenia… To znaczy, w pierwszej wersji tak chciałem rozpocząć tę historię. Ale w „nowym świecie” takie zdarzenia chyba czas zacząć traktować jako całkowicie „normalne”. Miałem okazję spotkać na ulicach nowoczesnego miasta Poznań kilka homoseksualnych par jednego dnia. Za jedną z nich, w wersji żeńskiej, szedłem nawet chwilę, ale zatrzymały nas światła na przejściu dla pieszych. Panie (a raczej dziewczęta, biorąc pod uwagę ich wiek), nie zdawały sobie sprawy, że w ślad za nimi podąża reprezentant tej skrajnie opresyjnej i nietolerancyjnej grupy, jaką jest Kościół Katolicki. Ale w pewnej chwili się obejrzały i mnie dostrzegły. Przypływ czułości, którego na mój widok doznały, trudno mi porównać z czymkolwiek. Bałem się nawet, że jeśli czerwone światło zatrzyma nas dłużej, to będę musiał wezwać kościelną policję obyczajową z pistoletami na różańcowe kulki…

Oczywiście jedna z pań bardzo intensywnie sprawdzała jakie wrażenie to wszystko wywiera na mnie. Może oczekiwała reakcji, któż to wie. Ja natomiast nie mogłem przestać się uśmiechać, ponieważ po tym, co widziałem w Ameryce, czułe występy naszych rodzimych homoseksualistów są zaledwie dziecięcą igraszką i nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. A już z pewnością nie budzą skrajnych reakcji. Panie polecone Bożej Opatrzności, może kiedyś, jeszcze za życia, dane im będzie doznać prawdziwej czułości – świętej, czystej, bezgranicznej. Niech im Jezus tego łaskawie udzieli…

A dziś zastanawiam się nad tajemnicą Męki Pana. On dał dostęp do wiedzy o niej swoim uczniom na długo przed tym, jak miała ona miejsce. Ale oni tak bardzo bali się tej prawdy. Woleli jej nie słyszeć. I pomyślałem sobie – ileż to razy ja idę na modlitwę z gotowymi odpowiedziami, albo przynajmniej z wyobrażeniami, co też Pan na moje dylematy winien mi odpowiedzieć. A po modlitwie mówię – nie słyszę Cię, dlaczego nic nie mówisz? Tymczasem On powiedział ważne słowo, raz je powiedział, ale ja nie byłem gotów go usłyszeć. Nie dałem „wolności” mojemu Panu, nie byłem gotów przyjąć wszystkiego, co ma mi do powiedzenia. Nie dopuszczam przecież do siebie prawdy, że mógłby powiedzieć coś trudnego. Skoro Bóg to zawsze ma głaskać, pocieszać, umacniać. W żadnym wypadku zapowiadać rzeczy trudne, albo trudno tłumaczyć te, które już się dzieją. Od tych ma uwalniać, czyż nie? Czy nie po to jest Bogiem? Czy nie dlatego w Niego wierzę? Czy to właśnie nie są Jego zadania?

A On milczy. Rzeczywiście milczy. Bo nie może powiedzieć więcej, zanim nie przyjmę tego, co już powiedział. Ale On wie, że kiedyś się zmęczę i przestanę się miotać. I powiem Amen.

sobota, 19 września 2020

siew trwa...


(Łk 8, 4-15)
Gdy zebrał się wielki tłum i z poszczególnych miast przychodzili do Jezusa, opowiedział im przypowieść: "Siewca wyszedł siać swoje ziarno. A gdy siał, jedno padło na drogę i zostało podeptane, a ptaki podniebne wydziobały je. Inne padło na skałę i gdy wzeszło, uschło, bo nie miało wilgoci. Inne znowu padło między ciernie, a ciernie razem z nim wyrosły i zagłuszyły je. Inne w końcu padło na ziemię żyzną i gdy wzrosło, wydało plon stokrotny". To mówiąc, wołał: "Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!" Pytali Go więc Jego uczniowie, co oznacza ta przypowieść. On rzekł: "Wam dano poznać wprost tajemnice królestwa Bożego, innym zaś w przypowieściach, „aby patrząc, nie widzieli, i słuchając, nie rozumieli”. Takie jest znaczenie przypowieści: Ziarnem jest słowo Boże. Tymi zaś na drodze są ci, którzy słuchają słowa; potem przychodzi diabeł i zabiera słowo z ich serca, żeby nie uwierzyli i nie byli zbawieni. Na skałę pada u tych, którzy gdy usłyszą, z radością przyjmują słowo, lecz nie mają korzenia: wierzą do czasu, a w chwili pokusy odstępują. To, które padło między ciernie, oznacza tych, którzy słuchają słowa, lecz potem odchodzą, a zagłuszeni przez troski, bogactwa i rozkosze życia, nie wydają owocu. Wreszcie, ziarno w żyznej ziemi oznacza tych, którzy wysłuchawszy słowa sercem szlachetnym i dobrym, zatrzymują je i wydają owoc dzięki wytrwałości".

 

Mili Moi…
W środę zakończyliśmy rekolekcje dla organistów… Bardzo mieszane uczucia… Przede wszystkim były to „najgorsze” rekolekcje z punktu widzenia głosiciela z prostego powodu – grupa się wymieniała. To znaczy – jedni przyjeżdżali, inni wyjeżdżali. Niektórzy mogli być tylko przez chwilę, inni brali udział w całości. Właściwie na każdej nauce miałem przed sobą nieco inną grupę słuchaczy, co znacznie utrudnia zbudowanie jakiegoś spójnego przekazu. Poza tym, chyba nie wszyscy byli gotowi potraktować to spotkanie jako rekolekcje. Innymi słowy – ziarno padało na baaaaardzo różną glebę. I to w zasadzie pewnie nic dziwnego – tak jest zawsze. Ale jeśli gotowości na jego przyjęcie brak podczas takiego wydarzenia jak rekolekcje, to właściwie po co na nie jechać? Ale, żeby być w pełni uczciwym, chcę też powiedzieć, że nie brakowało i tam ludzi, którzy z uczciwością wielką i zaangażowaniem wchodzili w dynamikę rekolekcji.

Myślę o tym w perspektywie dzisiejszego słowa. Dziś jakoś szczególnie stanęły mi przed oczami rodzaje gleby jako etapy mojego osobistego wzrostu w słuchaniu i przyjmowaniu Słowa. Czy nie jest tak, że u początku ono nas specjalnie nie zajmuje? Podczas liturgii traktujemy je jako przerwę w akcji, chwile odpoczynku dla zmęczonych nóg, moment na refleksję o minionym lub przyszłym tygodniu. Kiedy człek już nieco się nawróci, Słowo zaczyna go interesować – czyta, słucha, gromadzi… Ale płyciutko. Kiedy przychodzą trudności, dużo silniejsze okazują się mechanizmy „poprzedniego życia”. Stary człowiek wciąż dominuje. Słowo nie może się zakorzenić. Kiedy już jako tako radzimy sobie z trudnościami, wówczas przychodzi czas na oświetlenie Słowem tych partii codzienności, które domagają się, często bolesnego, oczyszczania. Słowo zaczyna dotykać mojego stosunku do dóbr materialnych, do przyjemności, do gromadzenia, do władzy, przewagi, dominacji i tych wszystkich zjawisk, które niepostrzeżenie wdzierają się w moje życie i których na co dzień nawet nie zauważam. To czasem rodzi bunt i „odchodzenie” od Słowa. Mówimy – to zbyt trudne, dalej nie idę… Jeśli jednak uda się i ten etap pokonać, wówczas pozostaje już tylko owocowanie. Jak zdiagnozować siebie? Jak określić, na którym etapie jestem? Może warto zapytać, czy w ostatnim czasie jakieś konkretne Słowo mnie poruszyło i co dalej się z tym poruszeniem stało? Czy na jego podstawie dokonała się choćby mikrozmiana w moim życiu, czy też Słowo napotkało na mój opór? Jakiego rodzaju opór? Co nie pozwoliło mi wcielić Słowa w życie?

A ja od wczoraj jestem w Małuszynie (wioseczka niedaleko Trzebnicy). Siostry boromeuszki mają tu maleńki dom rekolekcyjny, w którym od wczoraj skupia się dziesięć kobiet, a ja staram się im w tym pomóc. A bezpośrednio stąd kurs do Radia – wracamy na antenę. Na razie do końca roku, a potem zobaczymy czy się ostoimy w nowych ramówkach, które są planowane. Tak czy owak, tymczasem okazji do głoszenia Słowa nie brakuje…

niedziela, 13 września 2020

tak brzmi przebaczenie...


(Mt 18, 21-35)
Piotr podszedł do Jezusa i zapytał: "Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat zawini względem mnie? Czy aż siedem razy?" Jezus mu odrzekł: "Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy. Dlatego podobne jest królestwo niebieskie do króla, który chciał się rozliczyć ze swymi sługami. Gdy zaczął się rozliczać, przyprowadzono mu jednego, który był mu winien dziesięć tysięcy talentów. Ponieważ nie miał z czego ich oddać, pan kazał sprzedać go razem z żoną, dziećmi i całym jego mieniem, aby dług w ten sposób odzyskać. Wtedy sługa padł mu do stóp i prosił go: „Panie, okaż mi cierpliwość, a wszystko ci oddam”. Pan ulitował się nad owym sługą, uwolnił go i dług mu darował. Lecz gdy sługa ów wyszedł, spotkał jednego ze współsług, który mu był winien sto denarów. Chwycił go i zaczął dusić, mówiąc: „Oddaj, coś winien!” Jego współsługa padł przed nim i prosił go: „Okaż mi cierpliwość, a oddam tobie”. On jednak nie chciał, lecz poszedł i wtrącił go do więzienia, dopóki nie odda długu. Współsłudzy jego, widząc, co się działo, bardzo się zasmucili. Poszli i opowiedzieli swemu panu wszystko, co zaszło. Wtedy pan jego, wezwawszy go, rzekł mu: „Sługo niegodziwy! Darowałem ci cały ten dług, ponieważ mnie prosiłeś. Czyż więc i ty nie powinieneś był ulitować się nad swoim współsługą, jak ja ulitowałem się nad tobą?” I uniósłszy się gniewem, pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu nie odda całego długu. Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu".

 

Mili Moi…
Przyznam szczerze, że tydzień miniony był przeokrutnie męczący… Oprócz tego, że głosiłem katechezy maryjne w naszym sanktuarium, co samo w sobie nie było aż tak męczące, musiałem stworzyć rekolekcje dla organistów, na które ruszam jutro. Dawno nie przeżyłem takie burzy mózgu. Zwykle rekolekcje powstają u mnie długo – noszę je w sobie, tworze etapami. Tych zaś nie zdołałem ruszyć wcześniej, więc wszystko zostało skumulowane. To nie mój system, więc efekt mamy, jaki mamy.

W międzyczasie milion innych rzeczy… Z Kurii Generalnej dostałem przetłumaczony z włoskiego dokument, żeby przejrzeć go pod kątem gładkości języka. Wczoraj rozpoczęliśmy kolejny rok formacyjny ze Spotkaniami Małżeńskimi, dziś po południu Eucharystia na Spotkaniu Porekolekcyjnym dla tejże wspólnoty. Na to trudne wiadomości – jedna z moich stałych penitentek zdiagnozowana nowotworowo. Żona i mama trójki uroczych dzieciaków. Czeka ją walka. Do tego nadchodząca niezwykle szybko jesień. Duże napięcie we mnie, bo czuję powoli nadchodzący urlop, choć już wiem, że nie będzie on tak całkiem wypoczynkowy. No i to wszystko sprawia, że najchętniej nakryłbym się kocem i zanurzył w lekturze, wyłączywszy uprzednio rzecz jasna wszystkie media…

Dziś czytam to Słowo z myślą o czymś, co nazwałem sobie „chroniczną krzywdą”. Łatwiej mówić obrazowo o przebaczeniu, kiedy krzywda, której ma ono dotyczyć jest duża, znacząca i bolesna. Towarzyszy ona człowiekowi nieustannie, absorbuje jego myśli, uczucia, sny… Ale przecież nie zawsze tak jest. Zdałem sobie sprawę, że dziś niczego podobnego w swoim życiu nie notuję. Za to jest cały szereg „krzywd chronicznych”, które przypominają drzazgę za paznokciem. Nie umrze człek od tego. Nie boli uporczywie. Czasem, kiedy zahaczy się o coś, to i owszem, ale w zasadzie da się z tym żyć. Czasem po prostu trzeba z tym żyć…

Choćby fakt, że niektórzy, bliscy mi ludzie nie są tacy, jakimi być powinni (a może jakimi ja chciałbym, żeby byli); nie dorastają do ideału, który winni realizować; ciągle popełniają te same błędy; niczego się nie uczą; stanowią blokadę dla uczynienia wielu dobrych rzeczy; podcinają skrzydła; nie są dla mnie oparciem, kiedy ich potrzebuję… i można tak wymieniać w nieskończoność.

Z pewnością wiele z tych kwestii może być przedmiotem przebaczenia i w tych przypadkach jest ono nie mniej ważne, niż w poważnych i wielkich sprawach. Bo małe potrafią zatruć życie, odebrać radość, stać się źródłem nieustannej tęsknoty (i nawet nie bardzo wiadomo za czym). A wystarczyłoby może tylko wyraźniej poczuć Boże przebaczenie wobec nas samych, żeby uwierzyć, że jesteśmy zdolni ofiarować je innym. Niczym echo tego Bożego. W duchu nadprzyrodzonym. Hojnie. Z miłosierdziem…

poniedziałek, 7 września 2020

bariery lęku...


(Łk 6, 6-11)
W szabat Jezus wszedł do synagogi i nauczał. A był tam człowiek, który miał uschłą prawą rękę. Uczeni zaś w Piśmie i faryzeusze śledzili Go, czy w szabat uzdrawia, żeby znaleźć powód do oskarżenia Go. On wszakże znał ich myśli i rzekł do człowieka, który miał uschłą rękę: «Podnieś się i stań na środku!» Podniósł się i stanął. Wtedy Jezus rzekł do nich: "Pytam was: Czy wolno w szabat czynić coś dobrego, czy coś złego, życie ocalić czy zniszczyć?" I spojrzawszy dokoła po wszystkich, rzekł do niego: "Wyciągnij rękę!" Uczynił to, i jego ręka stała się znów zdrowa. Oni zaś wpadli w szał i naradzali się między sobą, jak mają postąpić wobec Jezusa.

 

Mili Moi…
Całkowicie pochłonął mnie cykl nauk, nad którymi właśnie pracuję – „Wierzę, to znaczy…” Praca jak zwykle idzie mi dość mozolnie. Nie dlatego, że brakuje myśli. Raczej dlatego, że jest ich nadmiar i mam solidny problem z wyborem tego, co chcę powiedzieć, bo wiem już aż za dobrze, że nie sposób powiedzieć wszystkiego. To będzie bardzo pracowity tydzień.

Zresztą nie tylko z tego powodu. Wczoraj rozpoczęliśmy w naszym sanktuarium XXXIV Tydzień Maryjny, który był pomyślany jako bezpośrednie przygotowanie do wizyty Maryi w kopii Jej cudownego obrazu jasnogórskiego. Pandemia przesunęła nam peregrynacje na kwiecień, ale rekolekcje się odbywają i prowadzę je ja. Więc codziennie dwie nauki maryjne wygłaszam. Do tego dwie niedziele maryjnego nauczania – wczorajsza i kolejna.

Drodzy, czasem w komentarzach pojawiają się pytania choćby o możliwość spotkania ze mną. To nie najlepsze miejsce do ich zadawania, ponieważ w komentarzu nie podajecie żadnego adresu zwrotnego i jedyną szansą na odpowiedź, byłoby publiczne omawianie tematu. Po prawej stronie na blogu jest Formularz kontaktowy – tam można wpisać pytanie i swojego maila, co daje mi możliwość odpowiedzi bezpośredniej.

Dziś nad Słowem moje myśli pobiegły w kierunku… lęku. Chyba dokładnie wbrew temu, co pokazuje Jezus. On naprawdę nie boi się konfrontacji z wrogimi siłami. Nie ma obaw przed awanturą, przed narażeniem się innym, przed utratą dobrego imienia, przed „szałem”, o którym pisze dziś Łukasz. Ja natomiast w sobie odnajduję takich lęków sporo. Bardzo nie lubię wszelkich awantur i staram się ich unikać jak ognia. Czuje się w nich bardzo niekomfortowo – do tego stopnia, że nawet matka rugająca swoje dziecko wzbudza we mnie jakiś niepokój.

Wiem, że istnieją sytuacje, w których nie wolno oglądać się na opinie innych, na samego siebie, ale należy reagować. Ale dziś zdałem sobie sprawę, że raczej modlę się o to, żeby w takich sytuacjach nie być stawianym. A może to jest również związane z poziomem agresji, który wokół nas nieustannie narasta. Ja nie jestem na nią impregnowany i widzę, że także sporo jej w sobie noszę. Może więc obawa, że sam przekroczę niewidzialne granice, że zareaguję za mocno. Dlatego patrzę dziś na Jezusa, który właściwie poza uzmysłowieniem obserwatorom motywów swojego działania, nie „szarpie się z nimi” i nie potęguje awantury, która się w tym kontekście rodzi…

Wszędzie wokół tak bardzo potrzeba miłości… Ale ta miłość czasem musi się stać znakiem sprzeciwu. Pokornego, ale stanowczego. I to jest niesłychanie wymagające…