Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami
i darami, Jezus powiedział: „Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie
zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”. Zapytali Go:
„Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie?”
Jezus odpowiedział: „Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem
przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: "Ja jestem" oraz:
"nadszedł czas". Nie chodźcie za nimi. I nie trwóżcie się, gdy
posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz
nastąpi koniec”. Wtedy mówił do nich: „Powstanie naród przeciw narodowi i
królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i
zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie”.
Mili Moi…
Tak sobie dziś nad tym Słowem zasiadłem i pomyślałem, że dla słuchaczy
Jezusa utrata świątyni, którą On zapowiada, była naprawdę największym dramatem,
jaki mogli sobie wyobrazić. Wszak to było szczególne miejsce przebywania Boga.
Ale także zwornik ich jedności narodowej, miejsce, z którego czerpali siłę i
nadzieję, zwłaszcza podczas trwającej właśnie okupacji rzymskiej. Myśl o
świątyni, jej widok na wzgórzu, kiedy w pielgrzymce zbliżali się do niej,
sprawiał z pewnością szybsze bicie ich serc. Zburzenie świątyni można chyba
porównać do tego, że ktoś im to serce z piersi wyrwał. To nie były dla nich
czysto teoretyczne rozważania. Chodziło o nich i o ich Boga – rzeczywistości jak
najbardziej realne. A słowa Jezusa nie mogły się pomieścić w ich głowach i
mogły zrodzić tylko niewyobrażalny lęk… Tudzież złość…
W tym kontekście pomyślałem sobie co dla mnie dziś byłoby „końcem świata”?
Czy utrata Jezusa, jakiekolwiek ograniczenie w byciu z Nim, w możliwościach
sprawowania sakramentów, czytania Słowa itp. rodzi mój niepokój? Chyba nie…
Dlaczego? Bo przecież nic takiego nie może się stać. Naprawdę? Nie mogę sobie
tego rodzaju ucisku i straty dziś wyobrazić? Chyba więc moja wyobraźnia jest
bardzo powściągliwa. Pandemia pokazała nam, że w przeciągu kilku miesięcy można
zneutralizować wszystko, spacyfikować wszelkie zewnętrzne przejawy życia
religijnego, jego wszystkie wspólnotowe odsłony. Czy potrzeba lepszego dowodu?
No ale czy ten wątek mnie zajmuje? Bo może jest jednak inaczej – w myśl
zasady „bliższa koszula ciału”. Może to, co ziemskie zajmuje mnie za bardzo.
Wczoraj dokonaliśmy wyboru Prowincjała na kolejne cztery lata. Dokonujemy tego
listownie na długo przed Kapitułą, czyli zebraniem delegatów, którzy decydują o
przyszłych losach naszej Prowincji. Został nim ponownie o. Wojciech, z czego
osobiście się cieszę. Ale, jak to mawiamy – co cztery lata początek świata.
Pojawiają się więc we mnie myśli – co ze mną będzie, jaki kierunek Bóg przez
mojego Prowincjała nada mojemu życiu na najbliższe lata, do jakiej posługi mnie
pośle? I to są te pytania wyrażane przez uczniów dziś – kiedy i jakie znaki? –
żebyśmy wiedzieli JUŻ, TERAZ. Tymczasem Pan zdaje się mówić – poczekaj…
Wszystko w swoim czasie. Nie trwóż się. Nawet jeśli się coś zmieni, nawet jeśli
zmieni się dużo, to jeszcze nie koniec… Spokojnie… No więc modlę się o ów
spokój, bo pewnie niewiele mam go w sobie.
Od piątku jestem na Zachodzie Europy… Dotarłem do Eindhoven z dużym
opóźnieniem, bo polskie zaśnieżenie pokrzyżowało nieco plany liniom lotniczym.
Niemniej, wraz z księdzem Bartkiem, w niedzielę przemierzałem jego okręg
duszpasterski w północnej Holandii. Niedziela to trzysta kilometrów do
przejechania, cztery Msze, dla czterech wspólnot Polaków, obiad w biegu, pod
kościołem, z termosu wziętego z domu. Wyjazd o ósmej rano, powrót o
dwudziestej. Podziwiam człowieka, który robi to z niemałym entuzjazmem.
Oczywiście takie wycieczki to zawsze jakieś małe przygody. Wysłuchałem na
przykład spowiedzi po holendersku, nie rozumiejąc z tego ani słowa. Jednym z penitentów
był również sympatyczny, bardzo młody grzesznik, który wchodząc przywitał mnie
serdecznym – cześć! Potem było zresztą równie wesoło… Duszpasterz miejscowy zaś
opowiedział mi o jednym ze swoich dialogów z dziećmi, kiedy zapytał je jak
nazywa się ten czarny, który nas namawia do złego, na co jeden z chłopców z głębokim
przekonaniem odpowiedział do mikrofonu… Turek. Prawdziwe emigranckie tango…
Od wczoraj zaś jestem w Bochum, gdzie głoszę krótkie rekolekcje dla
kolejnej grupy Księży Chrystusowców. To mój ostatni pobyt w tym miejscu w
ramach zakontraktowanej posługi i coraz bardziej mi tego szkoda, bo
doświadczyłem tu dużej gościnności i wielu serdecznych spotkań. Ale jak to w
tej ziemskiej rzeczywistości – wszystko przemija i nie sposób tego zatrzymać.
Dlatego cieszę się tymi ostatnimi chwilami w tym miejscu.