wtorek, 28 listopada 2023

gdzie i kiedy kres?


(Łk 21,5-11)
Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami, Jezus powiedział: „Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”. Zapytali Go: „Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie?” Jezus odpowiedział: „Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: "Ja jestem" oraz: "nadszedł czas". Nie chodźcie za nimi. I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec”. Wtedy mówił do nich: „Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie”.

 

Mili Moi…
Tak sobie dziś nad tym Słowem zasiadłem i pomyślałem, że dla słuchaczy Jezusa utrata świątyni, którą On zapowiada, była naprawdę największym dramatem, jaki mogli sobie wyobrazić. Wszak to było szczególne miejsce przebywania Boga. Ale także zwornik ich jedności narodowej, miejsce, z którego czerpali siłę i nadzieję, zwłaszcza podczas trwającej właśnie okupacji rzymskiej. Myśl o świątyni, jej widok na wzgórzu, kiedy w pielgrzymce zbliżali się do niej, sprawiał z pewnością szybsze bicie ich serc. Zburzenie świątyni można chyba porównać do tego, że ktoś im to serce z piersi wyrwał. To nie były dla nich czysto teoretyczne rozważania. Chodziło o nich i o ich Boga – rzeczywistości jak najbardziej realne. A słowa Jezusa nie mogły się pomieścić w ich głowach i mogły zrodzić tylko niewyobrażalny lęk… Tudzież złość…

W tym kontekście pomyślałem sobie co dla mnie dziś byłoby „końcem świata”? Czy utrata Jezusa, jakiekolwiek ograniczenie w byciu z Nim, w możliwościach sprawowania sakramentów, czytania Słowa itp. rodzi mój niepokój? Chyba nie… Dlaczego? Bo przecież nic takiego nie może się stać. Naprawdę? Nie mogę sobie tego rodzaju ucisku i straty dziś wyobrazić? Chyba więc moja wyobraźnia jest bardzo powściągliwa. Pandemia pokazała nam, że w przeciągu kilku miesięcy można zneutralizować wszystko, spacyfikować wszelkie zewnętrzne przejawy życia religijnego, jego wszystkie wspólnotowe odsłony. Czy potrzeba lepszego dowodu?

No ale czy ten wątek mnie zajmuje? Bo może jest jednak inaczej – w myśl zasady „bliższa koszula ciału”. Może to, co ziemskie zajmuje mnie za bardzo. Wczoraj dokonaliśmy wyboru Prowincjała na kolejne cztery lata. Dokonujemy tego listownie na długo przed Kapitułą, czyli zebraniem delegatów, którzy decydują o przyszłych losach naszej Prowincji. Został nim ponownie o. Wojciech, z czego osobiście się cieszę. Ale, jak to mawiamy – co cztery lata początek świata. Pojawiają się więc we mnie myśli – co ze mną będzie, jaki kierunek Bóg przez mojego Prowincjała nada mojemu życiu na najbliższe lata, do jakiej posługi mnie pośle? I to są te pytania wyrażane przez uczniów dziś – kiedy i jakie znaki? – żebyśmy wiedzieli JUŻ, TERAZ. Tymczasem Pan zdaje się mówić – poczekaj… Wszystko w swoim czasie. Nie trwóż się. Nawet jeśli się coś zmieni, nawet jeśli zmieni się dużo, to jeszcze nie koniec… Spokojnie… No więc modlę się o ów spokój, bo pewnie niewiele mam go w sobie.

Od piątku jestem na Zachodzie Europy… Dotarłem do Eindhoven z dużym opóźnieniem, bo polskie zaśnieżenie pokrzyżowało nieco plany liniom lotniczym. Niemniej, wraz z księdzem Bartkiem, w niedzielę przemierzałem jego okręg duszpasterski w północnej Holandii. Niedziela to trzysta kilometrów do przejechania, cztery Msze, dla czterech wspólnot Polaków, obiad w biegu, pod kościołem, z termosu wziętego z domu. Wyjazd o ósmej rano, powrót o dwudziestej. Podziwiam człowieka, który robi to z niemałym entuzjazmem.

Oczywiście takie wycieczki to zawsze jakieś małe przygody. Wysłuchałem na przykład spowiedzi po holendersku, nie rozumiejąc z tego ani słowa. Jednym z penitentów był również sympatyczny, bardzo młody grzesznik, który wchodząc przywitał mnie serdecznym – cześć! Potem było zresztą równie wesoło… Duszpasterz miejscowy zaś opowiedział mi o jednym ze swoich dialogów z dziećmi, kiedy zapytał je jak nazywa się ten czarny, który nas namawia do złego, na co jeden z chłopców z głębokim przekonaniem odpowiedział do mikrofonu… Turek. Prawdziwe emigranckie tango…

Od wczoraj zaś jestem w Bochum, gdzie głoszę krótkie rekolekcje dla kolejnej grupy Księży Chrystusowców. To mój ostatni pobyt w tym miejscu w ramach zakontraktowanej posługi i coraz bardziej mi tego szkoda, bo doświadczyłem tu dużej gościnności i wielu serdecznych spotkań. Ale jak to w tej ziemskiej rzeczywistości – wszystko przemija i nie sposób tego zatrzymać. Dlatego cieszę się tymi ostatnimi chwilami w tym miejscu.

czwartek, 23 listopada 2023

rodzina...


(Łk 19,41-44)
Gdy Jezus był już blisko Jerozolimy, na widok miasta zapłakał nad nim i rzekł: „O gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy pokojowi. Ale teraz zostało to zakryte przed twoimi oczami. Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, obiegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia”.

 

Mili Moi…
Gdzie w tym dzisiejszym fragmencie dobra nowina? Czy Jezus, który ogłasza gwałt, śmierć i ruinę jest nadal Mesjaszem przynoszącym zbawienie? A czy matka, która z gniewem (zrodzonym z lęku o dziecko) mówi mu, że jeśli będzie pchało rękę do pieca, to skończy się to dla niego bardzo boleśnie, jest nadal matką czy złą, niemiłosierną kobietą? Jezus woła z płaczem. Woła, że jeszcze jest czas. Godzina nawiedzenia jeszcze nie minęła. Ale wybór jest konieczny… Bo konsekwencje wyboru, nieco odwleczone w czasie, ale z pewnością przyjdą.

Czytam sobie aktualnie „Królestwo Boże w przypowieściach” o. Augustyna Jankowskiego. Jest to związane ze zbliżającym się zadaniem stworzenia rekolekcji właśnie na podobny temat. I jedno, co pobrzmiewa w omawianych przez Benedyktyna przypowieściach, to wybór związany z konsekwentnym zaangażowaniem w sprawy Królestwa. Skarb i perła są tego znakomitym obrazem. Żeby zyskać Królestwo, trzeba coś stracić. A czasem trzeba stracić wszystko.

Było to szokujące dla Żydów, bo oni uważali się za naturalnych dziedziców Królestwa. Wstępowali do niego, według własnych przypuszczeń, niejako z urodzenia. Jezus zaś dowodzi, że jest całkiem inaczej i nic nie stanie się w sposób automatyczny. Wszyscy zaś stoją w tym samym punkcie startowym. Wszyscy mają takie same szanse. Bo zaproszenie wobec wszystkich jest dokładnie takie samo – nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. A ten, kto nie wystartuje, mety niestety nie osiągnie. I to nie wina trenera, komentatora sportowego czy stadionowego szatniarza. Każdy sam odpowiada za swoje zbawienie. Za rozpoznanie godziny nawiedzenia.

Pogoda się zważyła… Tak bardzo, że czuję się fatalnie. Im jestem starszy, tym gorzej tak gwałtowne zmiany znoszę. Meteopatię odziedziczyłem chyba po mamie. U niej wiązało się to jeszcze z potężnymi migrenami. Ja czuję się po prostu bardzo słaby i dołącza do tego ból głowy. Ale nie poddaję się i pracuję. Czytam. Piszę. Powoli myślę o pakowaniu.

Pojutrze ruszam do Niemiec. To właściwie ostatnie moje spotkanie z księżmi Chrystusowcami na tamtym terenie. Rok tej posługi minął niepostrzeżenie. W pakiecie mam jeszcze rekolekcje dla nich po nowym roku. Ale to już w Poznaniu. Trochę mi szkoda, że to już koniec tej przygody. Chłopy sympatyczne. Wielu z nich oddanych swojej posłudze. No i te, krótkie wprawdzie, ale jednak podróże samolotem. Lotniska. Wszystko powoli dobiega końca.

Siostra nasza śmierć cielesna upomniała się ostatnio o szwagra mojej babci. Gdyby istniał jakiś konkurs na sympatycznych wujków, to ten zyskałby u mnie ostatnią lokatę. Szczerze go nie lubiłem, wyjątkowo niesympatyczna postać, żołnierz, gorliwy budowniczy systemu słusznie minionego. Ale przy okazji tej śmierci zdałem sobie sprawę, że właściwie absolutnie nic mnie nie łączy z moją bliższą i dalszą rodziną. Nie mamy najmniejszych kontaktów i, co więcej, zupełnie za nimi nie tęsknię. Większość moich „bliskich” to ludzie radykalnie niewierzący, dla których od zawsze byłem rodzinnym półgłówkiem z racji na moją wiarę. Stronili ode mnie, jak od trędowatego, a kiedy po śmierci mojej mamy potrzebowałem bardzo realnej pomocy, nikt nawet nie kiwnął palcem. O niebo więcej pomocy otrzymałem od ludzi całkiem obcych, którym zawsze pozostanę za to wdzięczny. Piszę o tym właściwie dlatego, że to trochę smutne, odczuwać w sercu tak daleko posuniętą obojętność ze strony rodziny, ale i wobec niej. Z drugiej jednak strony czuję w tym również niezwykłą wolność i takie przekonanie, że ta strata jest wpisana w moją ewangeliczną drogę i po prostu trzeba ją ponieść. A właściwie wciąż ponosić.

Czasem jednak, kiedy patrzę na świąteczne reklamy i na te uśmiechnięte, duże rodziny, zasiadające do stołu, to uświadamiam sobie, że należę do bardzo licznego grona tych, którzy nigdy tego nie doświadczyli i nigdy już tego nie doświadczą. I potwierdza się tylko dobrze znana prawda, że w życiu nie można mieć wszystkiego…

Idę więc do mojej „najpierwszej” rodziny, która powoli zbiera się w sali rekreacyjnej po zakończonych obowiązkach całego dnia; rodziny, którą pokochałem dwadzieścia cztery lata temu i w której jest mi tak dobrze, że zamierzam w niej umrzeć i z nią kiedyś zmartwychwstać. Amen.

poniedziałek, 20 listopada 2023

ślepcy...


(Łk 18,35-43)
Kiedy Jezus zbliżył się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się zbliżył, zapytał go: „Co chcesz, abym ci uczynił?” Odpowiedział: „Panie, żebym przejrzał”. Jezus mu odrzekł: „Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu.

 

Mili Moi…
W dwóch kierunkach dziś poszło moje rozmyślanie… Po pierwsze – moja bieda i moje wołanie do Pana… Myślę sobie o tym niewidomym. Jak bardzo musiało wszystko w nim drżeć, jak wielkiej ekscytacji doznawał. Wszak wyczuwał, że to być może niepowtarzalna szansa, że całe jego życie może się zmienić, że to jest godzina jego nawiedzenia. Dlatego nie daje się uciszyć, dlatego nie zważa na opinie innych. Tu chodzi o jego życie. O, gdybym właśnie tak, w codzienności umiał się spotykać z moim Panem. Ale tego żaru doświadczam tylko czasami. Kiedy naprawdę przypomnę sobie z kim mam do czynienia. Bo przecież wszystko jest takie znane i powszednie. A Bóg jest Bogiem!!! I ani na chwilę nie przestaje Nim być…

A po drugie – wokół tylu biedaków. Czasem materialnie to prawdziwi krezusi, ale duchowo ostatni nędzarze. Czy ja ich do Jezusa prowadzę czy raczej spowalniam ich poprzez moją niechęć czy zaniedbanie? Bo przecież wszystkich nie da się zachęcić, bo trzeba tak wiele cierpliwości, bo przecież mam tak ograniczone możliwości. A do tego jeszcze emocje. Bo przecież i mnie coś złości i ja nie potrafię czasem spojrzeć przychylnie, i dla mnie czasem coś bywa nadmiernie angażujące. Łatwiej jest, kiedy sami chcą już do Jezusa przyjść. Wówczas często uruchamia się we mnie tryb – wszystko dla braci. Gorzej chyba, kiedy to ja mam ich do tego zachęcić. A owi biedacy z uporem postanawiają trwać w swojej biedzie i ślepocie. Tu mam jeszcze całkiem sporo do zrobienia. I dobrze. Wszak świętość to zadanie na lata…

Przeżyliśmy sobotę, a był to najbardziej obciążony odpowiedzialnościami dzień w minionym czasie. Nasz doroczny Zjazd Rycerstwa Niepokalanej Polski Północnej odbył się i udał się znakomicie. Dwie konferencje Matka Boża stworzyła chyba  za mnie. Nie zauważyłem tego prawie – jakby same się pisały. Pierwsza była próbą odpowiedzi na pytanie – po co nam objawienia maryjne? Druga zaś przybliżała nieco zapomniane, a bardzo ważne objawienia Maryi w La Salette – obiecałem Rycerzom już jakiś czas temu, że do nich sięgniemy. Możecie posłuchać obu na Franciszkanie TV. Oczywiście całą największą, fizyczną pracę wykonała miejscowa wspólnota MI i chwała im za to. Ja miałem tylko wszystkim zawiadować i zrobić co do księdza należy. Ale wieczorem czułem się ekstremalnie zmęczony. Cieszę się jednak, że przybyło niemal sto osób i wszyscy chyba byli zadowoleni. Tym spotkaniem zakończyliśmy kolejny rok naszej formacji.

Niedzielę rozpocząłem bardzo wcześnie, odwożąc na lotnisko mojego współbrata i przyjaciela, Tomasza, który prowadził dla braci ostatnią serię rekolekcji zakonnych w Krynicy Morskiej. A potem odpoczywałem. Mieliśmy wczoraj ten przywilej, że tacę przeznaczoną na seminarium duchowne w Gdańsku zbierał sam Dyrektor Ekonomiczny, jednocześnie głosząc kazania na każdej Mszy. Nie musiałem więc nawet wytężać intelektu dla przepowiadania. Dał mi Pan dzień relaksu.

Dziś zaś, od samego rana wiele rzeczy udało mi się zrobić. I to z uśmiechem na twarzy. Być może to efekt nowego wspomagacza… Otóż włączyłem do mojej diety od kilku dni Yerba Matę. Naczytałem się wiele o jej dobroczynnych właściwościach prozdrowotnych. Jednym ze skutków jej popijania jest podobno przypływ energii. Jeśli to nie „lipa”, to może właśnie mnie się to przydarzyło. Ze smakiem trzeba się nieco oswoić, ale jest to jakaś nowa przygoda.

Zabrałem się też do lektury poświęconej przypowieściom Jezusa o Królestwie Bożym. Fascynujący temat, który stanie się kanwą przyszłorocznych rekolekcji dla osób konsekrowanych. Czytanie idzie nieźle. I dobrze, bo książek przede mną kilka. Rok się kończy, a ja mam na razie tylko dwadzieścia pozycji przeczytanych. Zawstydzające…

środa, 15 listopada 2023

wdzięczność...


(Łk 17,11-19)
Zmierzając do Jerozolimy Jezus przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodził do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: „Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami”. Na ich widok rzekł do nich: „Idźcie, pokażcie się kapłanom”. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: „Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec”. Do niego zaś rzekł: „Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła”.

 

Mili Moi…
Wielu ludzi mawia, że woleliby dawać, a nie brać. Pewnie rzeczywiście więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu. Niemniej i do brania przyzwyczaić się można. A jak człek się już przyzwyczai, to nawet zdarza mu się uwierzyć, że mu się należy. I domaga się. I żąda. Ale w zasadzie nie dziękuje. A jeśli już to czyni, to raczej formalnie, niż z rzeczywistej wdzięczności. Czy to przydarzyło się owym dziewięciu trędowatym? Czy tak bardzo przywykli do brania i nabrali przekonania, że skoro im jest tak trudno, to im się należy? A może wstąpiła w nich szalona radość i chwilowo zapomnieli o Bożym świecie. A właściwie natychmiast próbowali sobie o nim przypomnieć. O całym… Jak to jest? Znów móc wejść do każdego sklepu, karczmy, do świątyni!!! Móc założyć ładny strój, uczesać się i umyć. Być znów szanowanym obywatelem i nie zwracać na siebie uwagi kołatką… Tak, to może przesłonić wszystko. Od tego może zawirować w głowie.

Jakkolwiek było, popełnili niezręczność. Otrzymany dar to nie była licha moneta, za którą można było przeżyć jeden dzień. Ten dar przywracał im życie. Bo w istocie, w Izraelu uzdrowienie trędowatego porównywano do wskrzeszenia umarłego. Była to ta sama ranga cudu. Jeden tylko zdaje się rozumieć co się stało. Jednemu wraz z trądem zniknęło również bielmo z oczu. Zobaczył wyraźnie co i komu zawdzięcza. Poczuł się prawdziwie obdarowany. I to ktoś, kto nie miał „ortodoksyjnego” pochodzenia. Samarytanin – przedmiot pogardy dla pobożnych Żydów. Rzeczywistość potrafi zaskoczyć. A w niej człowiek – ten zaskakuje chyba najbardziej…

Niedawno dotarłem do domu. Nagrania dokonane. Dwa dni pobudka o czwartej rano i napisałem wszystko, co potrzeba. Mój anioł stróż jest bardziej czujny niż najlepszy zegarek. Woli obudzić mnie pięć minut za wcześnie, niż pozwolić mi zaspać. Najczęściej więc budzę się „sam” na pięć minut przed budzikiem. I dobrze… Chyba od niego się tej zasady nauczyłem, bo i ja ją stosuję w życiu.

W Niepokalanowie atmosfera skupienia, bo odbywają się tam właśnie rekolekcje zakonne. My, tradycyjnie wczoraj zrobiliśmy skok na Warszawę, ale pogoda była koszmarna, więc nawet nie podejmowaliśmy próby nawiedzenia bookinistów na Chmielnej, zakładając, że z pewnością ich tam nie spotkamy. Dobry wieczór, dobra kolacja, dobre, braterskie towarzystwo.

A jutro cała masa obowiązków. Od wymiany oleju i opon na zimę, po stworzenie dwóch konferencji na sobotni Zjazd Rycerstwa Niepokalanej Polski Północnej, który będziemy przeżywali tu, w Gdyni. Nie ma nudy… Jak zawsze…

niedziela, 12 listopada 2023

niefrasobliwość...


(Mt 25,1–13)
Jezus opowiedział swoim uczniom tę przypowieść: „Królestwo niebieskie podobne będzie do dziesięciu panien, które wzięły swoje lampy i wyszły na spotkanie oblubieńca. Pięć z nich było nierozsądnych, a pięć roztropnych. Nierozsądne wzięły lampy, ale nie wzięły z sobą oliwy. Roztropne zaś razem z lampami zabrały również oliwę w naczyniach. Gdy się oblubieniec opóźniał, zmorzone snem wszystkie zasnęły. Lecz o północy rozległo się wołanie: "Oblubieniec idzie, wyjdźcie mu na spotkanie". Wtedy powstały wszystkie owe panny i opatrzyły swe lampy. A nierozsądne rzekły do roztropnych: "Użyczcie nam swej oliwy, bo nasze lampy gasną". Odpowiedziały roztropne: "Mogłoby i nam, i wam nie wystarczyć. Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie". Gdy one szły kupić, nadszedł oblubieniec. Te, które były gotowe, weszły z nim na ucztę weselną i drzwi zamknięto. W końcu nadchodzą i pozostałe panny, prosząc: "Panie, panie, otwórz nam". Lecz on odpowiedział: "Zaprawdę powiadam wam, nie znam was". Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny”.

 

Mili Moi…
Ta postawa panien nieroztropnych… To nie jest kwestia „wypadku”, jakiegoś drobnego nieporozumienia, jednorazowego błędu. To efekt postawy niefrasobliwości, którą się w życiu wypracowuje. Choć słowo „wypracowuje” nie jest tu chyba najlepsze, bo akurat z pracą nie ma to wiele wspólnego, a wręcz jest jej całkowitym zaprzeczeniem.
Kwestie wiary to rzeczywistości, które domagają się sporego zaangażowania. Jeśli Bóg ma być rzeczywiście Bogiem, to nic ważniejszego w naszym życiu być nie powinno. Gdy tymczasem mamy całą masę rzeczy ważniejszych, tłumacząc sobie, że Bóg przecież to zrozumie. Co więcej – mówimy sobie, że przecież niektóre z nich On sam nam zlecił, bo są, na przykład, ściśle związane z obowiązkami naszego powołania. Wiele razy tłumaczymy sobie, że przecież mimo wszystko jesteśmy blisko Boga…
Aż do czasu, kiedy nie spotkamy kogoś, kto pokazuje nam co to naprawdę znaczy. Dla mnie tym spotkaniem było po raz kolejny minione głoszenie we wspólnocie Sióstr Klarysek. One są naprawdę zajęte, mają całą masę obowiązków domowych, począwszy od przyrządzania posiłków dla sporej wspólnoty, aż po pielęgnacyjne zabiegi sióstr starszych i chorych. Nie mówiąc o ogrodzie, obsłudze biednych, hafcie i wielu innych sprawach. A jednocześnie wszystko to jest przeniknięte nieustanną pamięcią na obecność Bożą, takim ustawicznym wysiłkiem, żeby to On był pierwszy, żeby On był najważniejszy. To warunkuje wszystkie działania – także wypoczynek. Powtórzę – nie ma tam banału. Nie ma „odmóżdżania”, „resetowania”. No i to wszystko zawstydza, motywuje i dowodzi, że można… Nie każdy zdoła w takim wymiarze, ale każdy może w swoim kontekście wejść w podobną odpowiedzialność za swoje życie z Bogiem. A to uszczęśliwia. Dopiero to…

Odpoczywam w Bytomiu… Przyjaciele to ważna część życia. Wracam do tej prawdy coraz częściej. Stworzył Pan nasze serca również i do tego – do przyjaźni. Dobre rozmowy, dobry czas, dobry spacer. Oczyszczające głowę i umacniające serce. No i przede mną kawał dnia za kółkiem, co jako syn taksówkarza lubię bardzo. A wieczorem przygotowania do jutrzejszego startu trzeciej i ostatniej już serii rekolekcji dla braci, za których organizację jestem odpowiedzialny. A więc pakowanie różnych, potrzebnych rzeczy, drukowanie różności, no i poniedziałkowy kurs do Krynicy Morskiej. Tam zaś całodzienne „ogarnianie tematu”. We wtorek zaś Niepokalanów i nagrywanie sześciu audycji, z których mam przygotowane… No właśnie… Ani jednej… No, ale wierzę, że zdążę…

czwartek, 9 listopada 2023

a co w sercu?


(J 2,13-22)
Zbliżała się pora Paschy żydowskiej i Jezus udał się do Jerozolimy. W świątyni napotkał tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie, oraz siedzących za stołami bankierów. Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: „Weźcie to stąd, a nie róbcie z domu mego Ojca targowiska”. Uczniowie Jego przypomnieli sobie, że napisano: „Gorliwość o dom Twój pożera Mnie”. W odpowiedzi zaś na to Żydzi rzekli do Niego: „Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie rzeczy czynisz?”. Jezus dał im taką odpowiedź: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo”. Powiedzieli do Niego Żydzi: „Czterdzieści sześć lat budowano tę świątynię, a Ty ją wzniesiesz w przeciągu trzech dni?”. On zaś mówił o świątyni swego ciała. Gdy zatem zmartwychwstał, przypomnieli sobie uczniowie Jego, że to powiedział, i uwierzyli Pismu i słowu, które wyrzekł Jezus.

 

Mili Moi…
Moje serce niczym ów dziedziniec pogan, na którym cały ten handel świątynny się dokonywał. Kłębi się w nim wiele myśli, różne idee, ludzie dobrzy i źli. Niemal każdy może tam wejść. I choć, niczym w jerozolimskiej świątyni, mam jakieś wewnętrzne straże, które pilnują porządku, to być może wślizgnął się tam niejeden łotr, który zasiał jakiś fałsz, dał impuls dla tej czy innej wady. Nie upilnowałem… I myślę sobie w tym kontekście czego przede wszystkim dotknąłby tam bicz w rękach Jezusa. Co kazałby mi wyrzucić, co przepędzić, co zabrać z tego sakralnego już przecież miejsca? Mój Pan, który nigdy nie jest przeciwko mnie, ale nie znosi, kiedy święta świątynia Boga, którą według słów świętego Pawła jestem, jest bezczeszczona i hańbiona moją niefrasobliwością. Tu nie ma półśrodków. Tu wszystko znajduje się na linii albo-albo…

Ja tymczasem wciąż w Ząbkowicach Śląskich. Piękne miasteczko i gdybyście kiedyś byli w pobliżu, to zajedźcie koniecznie. Klasztor sióstr klarysek jest niemal w samym sercu miasta. A ja mogę przez tych kilka dni czerpać z ich szlachetnego życia. W reolekcjach szczególnie się nie przemęczam – plan jest ułożony bardzo rozsądnie. Ale dziś był dzień spowiedzi i rozmów duchowych. I to jest kolejna chwila, w której mogę wyznać jak bardzo szczęśliwy jestem będąc kapłanem. Nigdy nie chciałbym zamienić mojego życia na żadne inne.  Chłonąłem całym sobą to, co dziś słyszałem. W rozmowach z siostrami klauzurowymi, o czym przekonałem się już wielokrotnie, nie ma miejsca na żadne banalne słowo. Wszystko jest nasycone niezwykle głęboką treścią wynikającą z ustawicznego obcowania ze świętością Boga. Wcale mnie nie dziwi lęk niektórych kapłanów przed głoszeniem w takich klasztorach. Bo tu nie ma miejsca na bylejakość, na „coś tam się powie”. Po prostu nie… Ich spojrzenie na sprawy Boże, ich ofiarność, święte pragnienia, są wprost zawstydzające. Dziś był dzień prawdziwej nagrody dla mnie. Zaczerpnąłem duchowo i nie wahałem się czerpać pełnymi garściami. Dużą mam w sercu wdzięczność za otwartość dusz, której dziś doświadczyłem.

W sobotni poranek kończymy, a skoro jestem na południu, to jeszcze krótki wyskok do Bytomia, dla nawiedzenia mojego przyjaciela Macieja SVD. A po tej chwili relaksu, szybciutko do Gdyni, bo już w poniedziałek muszę jechać do Krynicy Morskiej, żeby rozpocząć z braćmi ostatnią w naszej prowincji serię zakonnych rekolekcji.

niedziela, 5 listopada 2023

głodni Boga...


(Mt 23, 1-12)
Jezus przemówił do tłumów i do swych uczniów tymi słowami: "Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi. A wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy jesteście braćmi. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus. Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony".

 

Mili Moi…
Myślę dziś o Jezusie, który, nawet gdy napomina z całą surowością, to jednak doszukuje się dobra w tych, których krytykuje. Słuchajcie ich. Dlaczego? Bo mówią prawdę, bo głoszą nie swoją naukę, bo ich słowo ma sens, ma wartość, bo jego odrzucenie byłoby wielką stratą. Ale nie naśladujcie uczynków. A zatem z każdego możecie coś zaczerpnąć, od każdego czegoś się nauczyć, w życiu każdego znaleźć jakąś przestrogę dla siebie. Człowiek jest lekcją – można z niej skorzystać, albo ją odrzucić. Można ją docenić, albo nie rozpoznać w niej wartości. Można się przyłożyć, albo potraktować ją z lekceważeniem. A ilu ludzi codziennie spotykamy? Ile okazji do tego, żeby się uczyć? Każdy z nich to inny świat! Fascynujący i często nieodkryty przez nich samych. Pokory trzeba, żeby to zobaczyć. Pokory, która daje sobie czas, która czeka, bo nie sposób nikogo poznać szybko i na skróty.

Wczoraj dostałem taką człowieczą lekcję. Wyruszyłem o poranku na Jasną Górę z zamiarem odprawienia dnia skupienia przed rekolekcjami dla sióstr Klarysek od Wieczystej Adoracji, które rozpoczynamy jutro. Trafiłem na Ogólnopolską Pielgrzymkę Kolejarzy. Bardzo liczną. To znacząco utrudniło mi skupienie, bo znalezienie cichego miejsca nie było wcale łatwe. Ale spędziłem sporo czasu w Kaplicy Adoracji, gdzie trwa również spowiedź. Patrzyłem na tłum, na kolejki do konfesjonałów, na młodych i starszych, na małżonków, którzy pokornie oczekiwali na swoją kolej. Kilkoro odważniejszych podeszło do mnie prosząc o spowiedź, a ja im chętnie posłużyłem. Siedząc przed Jezusem dziękowałem Mu za tych ludzi. Za tak wielu ludzi, którzy wciąż szukają Boga. Kryzys, kryzysem. Być może pustoszeją kościoły. Ale wciąż mamy tak wielu ludzi, którym trzeba zanieść Boga, którzy sami po Niego przychodzą, szukają Go i oczekują mojej posługi. A ja mam narzędzia, żeby im Go dać, choćby na drodze sakramentalnej. Przeżyłem znów duży zachwyt swoim kapłaństwem i życiem zakonnym. Pan otworzył moje oczy na potrzeby swojego ludu.

Dziś rano było jeszcze trudniej skupić się na Jasnej Górze, więc wsiadłem w auto i dotarłem do Ząbkowic Śląskich, do dobrych sióstr Klarysek. Tu dopełniłem mojego skupienia. Kanwą był tekst papieża Benedykta XVI z 2009 roku, kiedy jako rodzina franciszkańska świętowaliśmy osiemsetlecie ustnego zatwierdzenia naszej Reguły. Papież tam mówi o dawaniu świadectwa o pięknie Boga, ale mówi też o ofiarności dla Ewangelii, o zapomnieniu o sobie, o konieczności odbudowywania współczesnych ruin… I znów to poczucie bycia częścią czegoś wielkiego, nieogarnionego, a jednocześnie bycia istotnym elementem właśnie tam, gdzie Pan mnie skierował, postawił. Samo to jest wielką radością.

Kończę powoli „Oddział chorych na raka” Sołżenicyna. Ta książka długo czekała w kolejce, wyłowiona u bookinistów na Chmielnej w Warszawie. Wiedziałem, że będzie trudna i smutna. Tyle w niej bezradności wobec systemu, przemocy, ludzkiej przewrotności i głupoty. Tyle pychy i pewności siebie w przynależących do aparatu ucisku. I tak wielka elastyczność i wymuszona akceptacja swojego losu w tych uciskanych. Książka ta musi budzić głęboką niezgodę na ten rodzaj układu, który w swojej mikroskali może wydarzyć się wszędzie. Tej przestrogi nie sposób zlekceważyć…

piątek, 3 listopada 2023

człowiek...


(Łk 14, 1-6)
Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: "Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?" Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: "Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu?" I nie zdołali Mu na to odpowiedzieć.

 

Mili Moi…
Człowiek – to chyba najważniejsze słowo dzisiejszej Ewangelii. Pan mi przypomina o tym, że dla Niego każdy stanowi swoiste centrum świata. I jeśli tego człowieka przysyła do mnie, to i dla mnie winien się on stać, choćby na chwilę, centrum świata. I mam w sobie całkowita zgodność na tę Jego instrukcję, ale w teorii. No bo, powiedzmy sobie szczerze, ów człowiek zwykle przychodzi nie w porę, albo zanim wypowie o co mu właściwie chodzi, najpierw krąży wokół tematu i „marnuje” mój czas, albo w zasadzie sam nie wie czego chce i tak dalej, i tak dalej. Ileż to mam refleksji o przychodzących. Owszem, są takie chwile, kiedy to ewangeliczne wezwanie do człowieczeństwa mocno się we mnie odzywa. Jest ich nawet sporo. Ale nie dzieje się tak zawsze, co oznacza, że nie ma jeszcze we mnie cnoty, tej trwałej skłonności do czynienia dobra. Trochę to rozczarowujące po tylu latach życia zakonnego. Ale ostatecznie prowadzące do pokornej refleksji o sobie samym – nie jestem takim mistrzem świata, jak mogłoby się komukolwiek wydawać (ze mną włącznie). Wciąż muszę sobie przypominać kim jestem i po co jestem, wciąż odkopywać w sobie ideał służby nie znającej chwil wolnych i zajmowania się swoimi sprawami, wciąż docierać do franciszkańskiej prostoty i serdeczności w obcowaniu z drugim, który często nadmiernie obciążony, nie potrafi być ujmująco miły czy łagodny. Duża robota wciąż przede mną…

A u nas, jak zawsze, początek listopada wiąże się z intensywną modlitwą za naszych zmarłych. Dziś jest dzień pamięci o naszych zmarłych braciach, siostrach, rodzicach, krewnych i dobrodziejach. Każdy z nas ma obowiązek odprawić dziś Mszę Świętą za nich. Tak wielu było przed nami tych, którzy żyli duchowością franciszkańską, tak wielu braci już przeszło przez ziemię, tak wielu naszych bliskich. Jaka to łaska dla nich, że mają udział w tej wytężonej modlitwie całego Zakonu. A na cmentarzu spokój – w środę gwar, stroiki i hot dogi, a już wczoraj małą grupa tych, którzy albo powoli sprzątają, albo chodzą i się modlą. Wszystko przemija – ludzkie zainteresowanie i zaangażowanie też często jest tylko chwilą. I cóż można poradzić? Życie trwa i toczy się daleko od cmentarzy…

Jutro Pierwsza Sobota. Pomodlimy się więc rano w naszym kościele. To mój przywilej, jeśli akurat jestem w domu. A tuż po modłach wsiadam w auto i jadę na Jasną Górę, gdzie zamierzam posiedzieć do niedzielnego południa. Głód dnia skupienia mnie tam wiedzie – ciszy, spokoju i rzeczywistego zmierzenia się z samym sobą i kilkoma pytaniami. Oczywiście nie wybrałbym się tak daleko, gdyby nie fakt, że w niedzielę muszę dotrzeć na kolejne tygodniowe rekolekcje, które z dobroci Boga mogę poprowadzić. Tym razem dla dobrych sióstr Klarysek od Wieczystej Adoracji w Ząbkowicach Śląskich. Jasna Góra jest więc po drodze…