Jezus powiedział do swoich
uczniów: „Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów
bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w
oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną
wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłoku z wielką
mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy,
ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie
były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień
nie przypadł na was znienacka jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich,
którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie,
abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem
Człowieczym”.
Mili Moi…
Właśnie wróciłem z
Poznania, gdzie prowadziłem weekend lectio divina dla kilkunastu młodych
kobiet. Organizatorki – Siostry Franciszkanki. Uczestniczki – gównie studentki,
choć kilka z nich było młodszych. Generalnie dojrzałe towarzystwo. Weekend w
milczeniu, więc na poważnie. Oczywiście to bardzo krótki czas i mam nadzieję,
że Duch Święty przyspieszył trochę swoje działanie, albo będzie działał dalej w
oparciu o dar Słowa. Bo nad nim przecież skupialiśmy się najbardziej.
Przewodził nam Abraham i jego historia odkrywania Boga…
W minionym tygodniu zaś przeżyłem
chwile grozy… Zakończyłem rekolekcje w Niepokalanowie, a wkrótce po nich
nagrywaliśmy kolejne audycje. Podczas rekolekcji pojawił nam się Covid i to u
mojego rocznikowego współbrata, z którym spędziłem nieco czasu gawędząc mile.
Osiem dni po kontakcie… miałem objawy niepokojące. Zimno i poczucie, że „coś
mnie bierze”, lekki stan podgorączkowy. W drodze więc do domu szybciutko do
lekarza na wymaz. I ulga. Wirusa nie ma. Diagnoza? Psychosomatyka. Dlaczego
chwile grozy? Bo ja już tam byłem i wiem czego się boję… Nie chodziło
bynajmniej o zamknięcie na kilka dni. To mnie nie przeraża. Ale zawalenie
terminów dla perfekcjonisty to prawdziwy koniec świata…
Koniec, o którym dziś znów
słyszymy… Jakby miniony rok liturgiczny zahaczał o nowy właśnie w ten sposób. Jakby
Pan Bóg pokazywał pewną ciągłość. Jakby przekonywał o ważności tego tematu…
Koniec, przed którym tak drżymy i który nie napawa nas optymizmem. Koniec, który
rozpocznie się w naszej śmierci, która być może nastąpi zanim te wszystkie
straszne zjawiska dotkną ludzkość.
Śmierci też się zresztą
boimy… I czasem ten lęk trudno pokonać… Ten temat od dawna za mną chodzi i
pozwalam sobie od czasu do czasu coś o śmierci poczytać. Chcę Wam polecić
książeczkę, której okładkę zamieszczam dziś powyżej. Nicolas Diat zrobił dobra
robotę. Zebrał historie umierania mnichów, którzy całe życie do śmierci się przygotowują.
Czy im łatwiej odejść? Z założenia tak… Ale nie zawsze założenia idą w parze z rzeczywistością.
Pisze więc o trudnościach, pisze o dramatach, o ciężkich chorobach, o długotrwałym
odchodzeniu. Nie stroni od tak trudnych zagadnień jak samobójstwa w życiu
mnichów. Książkę wchłonąłem w dwa wieczory. Na kanwie konkretnych przypadków,
żyjący snują refleksje o przygotowaniu do tego ważnego momentu…
Oswajać się z ta
rzeczywistością… A jeśli się uda, to i koniec świata będzie się wydawał mniej przerażający.
Zresztą Pan w Słowie dziś zdaje się przekonywać nas, że nie ma takiego lęku, którego
On by nie pokonał. Kiedy już będzie naprawdę źle, właśnie WTEDY On nadejdzie.
Właśnie wtedy będzie czas na podniesienie głowy i nabranie ducha… On jest bowiem
źródłem nadziei…
A we wtorek kurs do
Włocławka w związku z tym tematem. Odszedł do wieczności Janusz, brat mojego
drogiego o. Stefana, z którym pracowaliśmy razem w Bridgeport. Sam nie może przyjechać
i poprosił mnie, czy mógłbym na ten pogrzeb się udać. Oczywiście, że tak… Lubię
pogrzeby… Zawsze tak było. Nie ze względu na smutek, który je spowija, ale z
racji na nadzieję, która je przenika…
Pięknego Adwentu Wam życzę…
Bardzo pięknego…