środa, 31 października 2018

dbając o słowo...


(Łk 13, 22-30) 
Jezus przemierzał miasta i wsie, nauczając i odbywając swą podróż do Jerozolimy. Raz ktoś Go zapytał: "Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?" On rzekł do nich: "Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie zdołają. Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas, stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: „Panie, otwórz nam!”, lecz On wam odpowie: „Nie wiem, skąd jesteście”. Wtedy zaczniecie mówić: „Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś” Lecz On rzecze: „Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode Mnie wszyscy, którzy dopuszczacie się niesprawiedliwości!” Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba, i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a siebie samych precz wyrzuconych. Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy będą pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi".


Mili Moi…
I znów minęło kilka intensywnych dni. W weekend gościłem Pawła, mojego brata, który odwiedzając mnie dał mi szanse na kulturalne wyjście z domu, czy też na pierwszą od sierpnia wizytę w restauracji, Pogadaliśmy, pospacerowaliśmy i zaraz mi się nieco lepiej zrobiło…

W niedzielę zaś wyruszyłem do Lublina. A właściwie do Kazimierza Dolnego, gdzie gościnne siostry betanki udzieliły mi schronienia. Podczas studiów jeździłem tam jako spowiednik i konferencjonista. Tym razem zatrzymałem się na nocleg, bo w poniedziałek miała miejsce uroczystość promocji doktorskich na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. To był już ostatni akord moich kilkuletnich zmagań naukowych. Uroczysta chwila, w której promotor w imieniu Uniwersytetu kreuje nowego doktora wręczając mu tubę z dyplomem, nakładając biret na głowę i pierścień na rękę. Nie ukrywam, że była to poruszająca chwila i dziękuję za nią Panu Bogu.

Ale z tą uroczystością wiążą się jeszcze dwa doświadczenia. Doktorów było pięćdziesięciu jeden. Reprezentowali różne wydziały. Muszę przyznać, że szczególnie ujęły mnie promocje w wykonaniu Pani Dziekan Wydziału Nauk Humanistycznych. Piękna dykcja, staranność w wypowiadaniu słów, ich właściwy dobór, a ponadto nienaganna prezencja i udzielający się spokój Pani Dziekan sprawiły, że pozwoliłem sobie nawet wysłać osobiste podziękowania za te chwile przyjemności z obcowania z kultura wysoką. Przekonałem się, że do każdego wystąpienia należy się przygotować i nawet tak powtarzalna uroczystość może mieć piękny charakter. Pani Dziekan odpowiedziała miłym listem podkreślając, że przecież dla wielu z nas to jedyny i niepowtarzalny dzień – warto więc się nieco postarać.

Na koniec zaś wyszedł reprezentant doktorów, ksiądz, który z dużą swoboda podziękował wszystkim, a składając życzenia użył pewnego przykładu, który, co dwukrotnie podkreślił, jest przykładem dla dzieci. Otóż pewien kot gonił mysz. Pościg trwał już dłuższą chwile, aż nagle mysz wpadła do kałuży. Podniosła się, odwróciła, przyjęła pozycje boksera i powiedziała kotu – a teraz będziesz ze mną walczył. Okazało się, że mysz wpadła do… kałuży alkoholu. Ksiądz życzył nam odwagi wewnętrznej niezależnej od zewnętrznych okoliczności. Ale niepewne uśmiechy wśród uczestników dowodziły, że jakiś niesmak w kontekście użytego przykładu pozostał.

Dwa różne wystąpienia w ramach jednej uroczystości i skrajnie różne odczucia. Z całą pewnością trzeba zwracać baczną uwagę na wypowiadane słowa.

Wczoraj kolejny Wieczór dla Zakochanych. Tym razem miałem okazję przemówić. Uczestnicy piękni, słuchający, zaangażowani. Miło patrzy się na ludzi, którzy wierzą w przyszłość, wierzą w siebie nawzajem, wierzą w miłość. Młodość ma piękne oblicza. Kolejny raz się o tym przekonuję…

A Pan mówi mi dziś, żebym nie pomylił pobożności z wiarą. Ta ostatnia jest relacją, która zdecydowanie poza pobożność wykracza. Chyba szczególnie ludzie zaangażowani religijnie stają wobec takiej pokusy dostania się do nieba trochę „po znajomości”. Przecież jadaliśmy z Tobą przy jednym stole, słuchaliśmy ciebie głoszącego, mieliśmy Cię więc w zasięgu wzroku, byłeś nieustannie w pobliżu, kroczyliśmy przez życie obok siebie. No właśnie – obok siebie, ale czy razem? Czy nie jesteśmy czasem jak mieszkańcy Jerozolimy powtarzający naiwnie „świątynia Pańska, świątynia Pańska” – przekonani, że skoro Pan jest pośród nas, to właściwie wystarczy? Czy, używając terminologii sportowej, podnosimy sobie nieustannie poprzeczkę, czy też wydaje nam się, że to, co osiągnęliśmy w zupełności wystarczy, bo przecież to i tak znacznie więcej, niż osiągnęli inni? Czy poza krótkimi chwilami na modlitwie nasz Pan jest dla nas ważny?

Brutalnie brzmią słowa Jezusa – nie wiem skąd jesteście… I może dobrze usłyszeć je dziś, kiedy jeszcze wiele można zmienić, niż po zakończeniu ziemskiego życia, kiedy już na zmianę szans nie będzie… Nie wiem skąd jesteście moi pobożni przyjaciele, bo w waszej pobożności zapomnieliście… o mnie. Zapomnieliście, że jestem z wami nie tylko w kościele, a moim największym pragnieniem jest to, żebyście wy również byli ze mną – także poza nim.

czwartek, 25 października 2018

aby zapłonął...


Photo by Cristian Newman on Unsplash
(Łk 12, 49-53)
Jezus powiedział do swoich uczniów: "Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, ażeby już zapłonął. Chrzest mam przyjąć, i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie. Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie podzielonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowe".

Mili Moi…
Dziś był dobry i pracowity dzień. Po pierwsze napisałem swoją pierwszą recenzje artykułu naukowego. Zajęło mi to dwie godziny. Człek nie ma wprawy. Wszystkie elementy chce zawrzeć. Waży każde słowo.

Poza tym ogarnąłem trzy tematy na spotkania w ramach Wieczorów dla Zakochanych. Najbliższy wtorek to „mój” wieczór. Przypadły mi w udziale tematy pobożne – wiara, postawy chrześcijańskie, modlitwa w naszym związku. Oczywiście główną role odgrywają małżonkowie, którzy dzielą się z młodymi swoim życiem. Ale i ksiądz ma czas na kilka słów.

No i jeszcze dwa miłe telefony. Pierwszy od sióstr felicjanek, które proszą o poprowadzenie dni formacyjnych dla ich juniorystek. Dzwonią, bo siostry serafitki powiedziały im, że może ten gość ma coś do powiedzenia. I to najskuteczniejszy dział reklamy – tak zwana fama… A ja się cieszę. Wszak głoszenie to moja największa miłość. A jedna z sióstr z Kenii, więc dobrze, że ojciec zna angielski, bo może być potrzebny (no to już mnie całkiem rozbawiło). Drugi telefon od dyrektora Radia Niepokalanów – że super byłoby gdybym jakąś autorską audycję u nich poprowadził. Wracają dawne dzieje. Kiedyś już to robiłem. Oczywiście również się zgodziłem, wszak medium radiowe do głoszenia znakomite… Innymi słowy nie ma nudy…

A przed chwilą wróciłem ze spowiedzi od sióstr franciszkanek. Zmieniliśmy godzinę posługi, dzięki czemu miałem niemal nocną przejażdżkę tramwajem. Popatrzyłem na studentów, posłuchałem ich rozmów i wróciłem do dzisiejszej Ewangelii – przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, aby on już zapłonął… Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam…

Wulgarny, rozwrzeszczany, nietrzeźwy świat. Głodny miłości i sensu. Dzieci Boga, w których ogień przygasł. Umiłowani przez Jezusa, którzy doświadczają przerażającego, nie-Bożego rozłamu w samych sobie, rozłamu między pragnieniami, a możliwościami; między ambicjami, a gotowością do ponoszenia ofiar; między ideałem, a beznadzieją. Smutny świat, choć tak zajęty zabawą, że zdaje się nie widzieć owego smutku wyzierającego z tak wielu twarzy dziś przeze mnie mijanych ludzi. Marana Tha! Przyjdź Panie Jezu! Może już czas…

wtorek, 23 października 2018

a co będzie w niebie?


Photo by Tom Barrett on Unsplash
((Łk 12, 35-38)) 
Jezus powiedział do swoich uczniów: "Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy bądźcie podobni do ludzi oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę, powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc, będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie".


Mili Moi…
Wybaczcie kilka dni przerwy, ale trochę się działo i zwykle, kiedy miałem plan coś napisać, po prostu brakowało mi sił. Ale dziś wyrwałem drugi ząb mądrości (więc kiedy mnie spotkacie, nie pytajcie o mądre rzeczy, bo to już za nami), siedzę pod kocykiem, a deszcz miarowo stuka o szyby, więc siadam i piszę…

Weekend zdominowały mi kazania odpustowe w parafii świętej Jadwigi w Lusowie. Niewielka, podmiejska parafia, która… trochę przypomina parafię moich marzeń. Proboszcz, który stwarza wiele możliwości, a parafia to wspólnota wspólnot, za które odpowiadają ludzie, którzy chcą być w Kościele i w swojej parafii go odkrywają, tam go budują. Piękne miejsce, nad samym jeziorem, proboszcz – człowiek wielkiej życzliwości. Co więcej - ufający swoim parafianom. Z kazaniami zaprosiła mnie jedna z jego parafianek, którą poprosił, żeby znalazła odpowiedniego franciszkanina. Zaskakujące dla mnie, jak juz pisałem, ale miłe...

Wczoraj zaś wycieczka do Wrocławia. Spędziliśmy wieczór w miłym towarzystwie naszych współbraci z krakowskiej prowincji, którzy świętowali swoje imieniny. Dla nas to poważna wyprawa (ponad trzy godziny w jedną stronę). Ale i oni u nas bywają. Chyba coraz bardziej się przekonuję jakie to ważne, żebyśmy byli jednością, żebyśmy trzymali się razem. A podczas tego wyjazdu „złapałem” adwentowy dzień skupienia dla studentów duszpasterstwa akademickiego prowadzonego przez franciszkanów brązowych. Takie to jakieś dziwne drogi ma Pan Bóg. A ja się cieszę, bo znów okazja do głoszenia.

Ta gotowość dziś staje mi przed oczami w kontekście Ewangelii. Jezus jakby przewidywał nieustanne napięcie, w którym mają trwać chrześcijanie. Ale w tym wszystkim chodzi przecież o Gościa, który ma przybyć, na którego mamy oczekiwać. W codziennym życiu, kiedy czekamy na kogoś naprawdę dla nas ważnego, to przecież nic nie jest zbyt trudne. I cieszą przygotowania, nawet jeśli obejmują takie zajęcia, których w codzienności nie podejmujemy z wielkim zapałem. Ze względu na oczekiwanego gościa nic nie jest nudne, czy zbyt wymagające. Ważne, że wkrótce nadejdzie…

To oczekiwanie na Pana było niesłychanie żywe w pierwszej wspólnocie wierzących. A potem przyszło spore zniechęcenie, bo nie przyszedł w taki sposób, jakiego oczekiwano. Przychodzi inaczej, ale przecież nie mniej realnie. Dlatego tak wielki sens choćby w takich drobiazgach, jak strój zakładany do kościoła, czy przygotowanie serca przez medytację Słowa. Słuchanie Boga, który jest niezawodny i który zawsze wiernie wypełnia swoje obietnice, choć czasem w sposób nieco inny od przewidywanego. I nagle okazuje się, że to my zasiadamy w kościelnych ławach, a On, przepasany, usługuje nam, dając wytchnienie i ulgę. A co dopiero będzie w niebie…

środa, 17 października 2018

biada...


Photo by Evan Kirby on Unsplash
(Łk 11, 42-46)
Jezus powiedział: "Biada wam, faryzeuszom, bo dajecie dziesięcinę z mięty i ruty, i z wszelkiej jarzyny, a pomijacie sprawiedliwość i miłość Bożą. Tymczasem to należało czynić, i tamtego nie pomijać. Biada wam, faryzeuszom, bo lubicie pierwsze miejsce w synagogach i pozdrowienia na rynku. Biada wam, bo jesteście jak groby niewidoczne, po których ludzie bezwiednie przechodzą". Wtedy odezwał się do Niego jeden z uczonych w Prawie: "Nauczycielu, słowami tymi także nam ubliżasz». On odparł: «I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo nakładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami nawet jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie".


Mili Moi…
Jakoś tak zupełnie niezauważalnie mija październik. Dni płyną szybko, kiedy człowiek ma jasno określone obowiązki. I tym mogę się cieszyć. Dziś powstało kazanie odpustowe o świętej Jadwidze. To mnie także cieszy, bo nie miałem o niej przysłowiowego „zielonego pojęcia”. Trudno powiedzieć żeby było jakoś wyjątkowo dużo informacji na jej temat, ale zainspirowała mnie do sformułowania kilku myśli pod roboczym tytułem „ludzie średniowiecza”. Już w sobotę zaczynam posługę kaznodziei odpustowego w Lusowie.

A kiedy dziś czytam Słowo, to trudno wprost uwierzyć, że to gromkie „biada” wychodzi z tych samych ust, z których kilka dni temu wyszła serdeczna zachęta wobec młodzieńca – pójdź za mną. Czy to ten sam Jezus? Dokładnie ten sam. Co więcej – Jego słowa nadal są motywowane miłością. Jej intensywność jednak się zmienia. W przypadku faryzeuszów musi mówić mocniej, żeby przebić się przez skorupę ich twardych serc. Młodzieniec szukał sensu swojego życia – był wrażliwy i „słuchający”. Faryzeusze już ten sens znaleźli – brak im natomiast było postawy słuchającej… Jezusowe biada miało ich obudzić…

Rzecz pewnie w tym, żeby odróżniać rzeczy ważne od mniej ważnych. Gorliwość bowiem w zachowywaniu drobiazgów może łatwo przesłonić wartość spraw najważniejszych. Formacja sumienia to zadanie dla każdego. Zawsze sobie myślę, że jeśli ktoś ma większe wyrzuty z powodu zjedzonej w piątek parówki, niż z powodu słowa, które wypowiedział, a które zabiło w kimś nadzieję, to coś jest jednak nie w porządku. Jeśli ktoś bardziej ubolewa nad „brzydkim słowem”, które mu się wymknęło, niż nad odtrąconą ręką żebrak, to coś jest nie w porządku. Właściwe rozeznanie tego, co ważniejsze, oddzielenie tego od rzeczy ważnych i zobaczenie tych zupełnie nieważnych jest chyba istotnym zadaniem wyczytanym z dzisiejszego Słowa. Pozostaje tylko pytanie – wobec czego w moim życiu rozbrzmiewa dziś Jezusowe „biada”?

niedziela, 14 października 2018

wszystko, albo nic...


Photo by Jordan Rowland on Unsplash
(Mk 10, 17-30)
Gdy Jezus wybierał się w drogę, przybiegł pewien człowiek i upadłszy przed Nim na kolana, zaczął Go pytać: "Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Jezus mu rzekł: "Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg. Znasz przykazania: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę". On Mu odpowiedział: "Nauczycielu, wszystkiego tego przestrzegałem od mojej młodości". Wtedy Jezus spojrzał na niego z miłością i rzekł mu: "Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną". Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości. Wówczas Jezus spojrzał dookoła i rzekł do swoich uczniów: «Jak trudno tym, którzy mają dostatki, wejść do królestwa Bożego». Uczniowie przerazili się Jego słowami, lecz Jezus powtórnie im rzekł: "Dzieci, jakże trudno wejść do królestwa Bożego tym, którzy w dostatkach pokładają ufność. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego". A oni tym bardziej się dziwili i mówili między sobą: "Któż więc może być zbawiony?" Jezus popatrzył na nich i rzekł: "U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe". Wtedy Piotr zaczął mówić do Niego: "Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą". Jezus odpowiedział: "Zaprawdę, powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci lub pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym".


Mili Moi…
Dziś miałem dzień Nowego Jorku… Tak, tak… Miewam dni tęsknoty. Czasem jest ona bardzo gwałtowna. Wówczas ruszam w ulubione miejsca. Mijam bardzo różnych ludzi. Słyszę wycie syren. Chłonę gwar i ruch wielkiego miasta. Modlę się tą tęsknotą – oddaję ją Bogu, bo nic innego z nią zrobić nie umiem. Ani jej zaspokoić, ani jej z serca wyrzucić. Po prostu jest i pewnie jeszcze długo będzie. A może już zawsze…

Ale kiedy już skończyłem przechadzać się po NY, to wybrałem się do Moraska. W gościnnym domu sióstr Misjonarek dla Polonii Zagranicznej przeżywaliśmy dziś spotkanie porekolekcyjne z grupą Spotkań Małżeńskich. Eucharystia, ważny temat, dzielenie, dużo radości z bycia wśród ludzi, którzy szukają, budują, troszczą się o swoją relację małżeńską. Piękne otoczenie, cudowna pogoda i miłe spotkanie z s. Teresą, która również przez chwile pracowała w USA. To była naprawdę dobra niedziela…

A Slowo? Święty Maksymilian wielokrotnie powtarzał swoim braciom króciutką maksymę – raz się żyje, nie dwa razy… Wyrażał w ten sposób potrzebę głębokiego namysłu, uruchomienia najgłębszych pokładów mądrości, żeby to życie przeżyć jak najlepiej, najpełniej i właściwie.

Oczywiście sposób przeżywania życia zależy od najbardziej fundamentalnych założeń, od sposobu rozumienia rzeczywistości. Bo przecież zupełnie inaczej przeżywają życie skrajni materialiści, którzy uważają, że wszystko kończy się z ich ostatnim tchnieniem, a zupełnie inaczej ludzie przekonani, że nad wszystkim czuwa Bóg, a ich życie zmienia się, ale się nie kończy…

Czyżby? Czy możemy dziś być tego pewni i czy my sami, jako ludzie wierzący, obecni dziś w kościele, możemy o sobie powiedzieć, że nie marnujemy naszego życia, że przeżywamy je mądrze realizując Boży plan?

Czy my w ogóle wierzymy, że On ma plan na nasze życie? A że tak jest, słyszymy niejednokrotnie w Piśmie – Bóg mówi do Jeremiasza – zanim ukształtowałem Cię w łonie matki, znałem Cię, zanim… A Paweł do Efezjan – wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani…

Jeśli więc ma plan, który zrodził się w Jego głowie przed założeniem świata, to możemy śmiało przyjąć, że ów plan nie dotyczy tylko naszej teraźniejszości, ale rozciąga się na wieczność. Po zakończeniu naszego życia tu, nastąpi kolejna odsłona, również zaplanowana przez Boga.

Ten plan jest święty, dobry, pełen miłości – bo taki jest nasz Bóg – trudno więc sądzić, że chodzi Mu o nasze uciemiężenie. Ale szczerze – kto z nas się tym planem interesuje, kto bada wolę Bożą, kto tego szuka – zarówno w obecnym życiu, jak i w odniesieniu do życia przyszłego? Nieliczni chyba…

Dawniej zaś było inaczej… Izraelici doskonale wyczuwali związek teraźniejszości z wiecznością – wiedzieli, że od ich teraz zależy przyszłość, doskonale zdawali sobie sprawę z wartości tego życia…

Dlatego młody człowiek, który stawiał Jezusowi pytanie – co mam robić, żebym osiągnął życie wieczne, w Izraelu nikogo nie dziwił. Nas może by zdziwił – może skłonni bylibyśmy powiedzieć – dzieciaku, nażyj się, wyszalej, wyszum – potem będziesz myślał o wieczności. Młodość jest okresem zabawy i przyjemności…

Tymczasem ów człowiek przychodzący do Jezusa nosi w sobie ważne pytania – wyraźnie jest dojrzały, a co więcej, reprezentuje nieczęsto do dziś spotykaną prawość i szlachetność.

Na jego pytanie bowiem Jezus ma jedną odpowiedź – zachowuj przykazania. One są gwarantem osiągnięcia wieczności – tak je obmyślił najlepszy Ojciec w niebie. Ale to młodemu nie wystarcza – on chce czegoś więcej, on ma gorącą głowę, ogromne pragnienia, szczerą wolę dania z siebie czegoś ponad to… (to też przywilej młodości).

I wówczas dzieje się rzecz niezwykła. Mk zaznacza, że Jezus spojrzał na niego z miłością. To jest szalenie ważne, bo to spojrzenie ma mu dodać sił do zmierzenia się z najtrudniejszą jak dotąd propozycją w jego życiu.

Pewnie wiele wariantów odpowiedzi zakładał sobie ów człowiek, ale czegoś takiego by nie wymyślił. Może liczył na to, że Jezus go pochwali i na tym się skończy, a może rzeczywiście przewidywał jakieś znacznie łatwiejsze zadania.

Tymczasem Jezus dotyka jego granic – chcesz więcej, to daj więcej. Stać cię na to, żeby nie tylko zostawić wszystko, co posiadasz, ale również wyzbyć się tego dla Królestwa? Szukasz prawdziwej mądrości, czy „woli Bożej” na twoich zasadach? Czego tak naprawdę chcesz?

I dzieje się rzecz straszna – od wielkiego entuzjazmu człowiek ów przechodzi do wielkiego smutku. Odczytał zaproszenie Jezusa jako zbyt wymagające.

Propozycja Pana jest w istocie bardzo konfrontacyjna – wszystko, albo nic. Ale czy to nie jest trzeźwiące dla nas? Dla nas, którzy obniżyliśmy poprzeczkę w sposób niewyobrażalny?

Taka propozycja Jezusa wielu z nas absolutnie nie mieści się w głowie. Powiedzmy sobie szczerze, że zachowanie wszystkich 10 przykazań graniczy dziś z absolutnym heroizmem, a chrześcijanie zamiast inwestować energię w zastanawianie się jak je jednak wypełnić w życiu, starają się raczej obmyślić milion pierwsze uzasadnienie dlaczego ich zachowanie jest niemożliwe…

Co nam się stało? W czym problem? No może właśnie w tym, że straciliśmy smak wieczności, że ona nas mało zajmuje, że nie widzimy wartości w jej planowaniu, oczekiwaniu na nią i przygotowywaniu się do niej.

A to chyba bezpośrednio wiąże się z materializmem, który skutecznie odziera nas z duchowości. Często sobie myślę, że jesteśmy budowniczymi systemu, w którym władza to nowy faraon, który nie zatrudnia pracowników, ale posiada niewolników.

Harowanie w niewoli pieniążka przerywane jest chwilami profesjonalnie zorganizowanej rozrywki, do której przecież każdy ma dziś niekwestionowane prawo. W takim układzie świata dla Boga robi się drastycznie mało miejsca. Podobnie jak niewiele go zostaje na świadome przezywanie życia.

Coraz częściej życie chrześcijan przypomina jazdę rozpędzonym pociągiem, którym, jak się okazuje nikt nie kieruje. I dopiero zderzenie ze ścianą czasami nas budzi, o ile nie giniemy z kretesem…

Co mam czynić, żeby osiągnąć życie wieczne? A Jezus mówi – odrzuć mamonę… Wszystko, albo nic… Czemu Pan tak krytycznie ustawia się wobec bogactw, a bogaczom wręcz zadaje się współczuć?

Ano nie sam pieniążek jest problemem, ile raczej jego zniewalająca moc. Człowiek nigdy nie potrafi powiedzieć sobie dość. A im więcej ma, tym częściej nabiera przekonania, że więcej może. A bywa, że wierzy w swoje możliwości tak bardzo, że daje się potędze pieniążka tak zwieść, że Bóg przestaje mu być do czegokolwiek potrzebny.

Ale wiemy dobrze, że pod ów pieniążek moglibyśmy postawić całkiem sporo różnych wartości, które same w sobie nie są złe, ale uwodzą ludzkie serce i w konsekwencji oddzielają od Boga – ograniczając człowieka.

Pewnie dlatego tak często nasza chrześcijańska modlitwa ogranicza się do kilku powierzchownych pacierzy – boimy się, że Bóg mógłby dotknąć naszych granic, że mógłby powiedzieć – oddaj mi to – wyjdź z toksycznej relacji, przestań seksem zapełniać pustki swojego serca, nie zajadaj problemów, nie kupuj nowych ciuchów na smutki, nie umieraj z niepokoju jak spłacisz kolejną ratę kredytu – pozwól mi działać…

I może właśnie dlatego, że nie gadamy z Nim o rzeczach ważnych jest tak wielu smutnych ludzi – i my sami mamy w sobie tyle smutku, rozgoryczenia, rozczarowania tym światem.

Może właśnie stąd wynika zewsząd otaczająca nas agresja i mądre przysłowia w stylu – człowiek człowiekowi wilkiem.

A Jezus nieodmiennie swoje – zostaw, odrzuć, wyzwól się i chodź za mną – Zaufaj pamiętając, że raz się żyje, nie dwa razy. A życie wieczne zależy od życia doczesnego – i od twoich codziennych wyborów… Wszystko, albo nic…

środa, 10 października 2018

On, nie ja...


Photo by JD Mason on Unsplash
(Łk 11, 1-4)
Jezus, przebywając w jakimś miejscu, modlił się, a kiedy skończył, rzekł jeden z uczniów do Niego: "Panie, naucz nas modlić się, tak jak i Jan nauczył swoich uczniów". A On rzekł do nich: "Kiedy będziecie się modlić, mówcie: Ojcze, niech się święci Twoje imię; niech przyjdzie Twoje królestwo! Naszego chleba powszedniego dawaj nam na każdy dzień i przebacz nam nasze grzechy, bo i my przebaczamy każdemu, kto przeciw nam zawini; i nie dopuść, byśmy ulegli pokusie".


Mili Moi…
Wczoraj rozpoczęliśmy u sąsiadów karmelitów Wieczory dla Zakochanych, które mam radość współprowadzić z animatorami Spotkań Małżeńskich. Już w drodze „śledziłem” pewną parę, co do której miałem podejrzenia, że zmierzają w tym samym co ja kierunku. Opleceni wokół siebie, zwiastujący całemu światu jak jest cudownie kochać i być kochanym. A ja przez całą drogę się zastanawiałem – jak to możliwe, że w tym splocie nie plączą im się nogi, że się nie przewracają? Ale zupełnie poważnie mówiąc zapisało się na te spotkania szesnaście par. Atmosfera miłości w powietrzu – trzymanie się za ręce, powłóczyste spojrzenia. Super jest na to patrzeć i w tym uczestniczyć. A jeśli uda się im jeszcze coś dobrego przekazać, będzie znakomicie. To chyba jednak taka grupka szukających czegoś więcej. Wszak to dziewięć tygodni, a każde spotkanie to niemal trzy godziny. Młodość, radość, entuzjazm… No i „starzy wyżeracze” po drugiej stronie – eksperci z wieloletnim stażem, uczciwie pracujący nad swoją relacją. Ich też słucha się z wielką przyjemnością.

A dziś mamy w naszym klasztorze dzień skupienia. Temat – Ale nas zbaw ode złego… Konferencja, wspólna Eucharystia. To buduje i zacieśnia więzy braterstwa. Dobrze być razem przed Panem. A nasza wiara, dokładnie jak wiara każdego chrześcijanina, rodzi się ze słuchania. Oby więc było tego słuchania jak najwięcej.

Myślę dziś o modlitwie, której można się nauczyć. I nie chodzi przecież o formułę, ile raczej o styl. To jest pierwsza rzecz, która mi staje przed oczami jako swoisty wyrzut. Bo przecież tak łatwo ograniczyć się do tego, co człek już umie, do znanych i lubianych metod. Ale czy nasza modlitwa również nie jest drogą – po której się idzie, a nie na której się mieszka? Powinien więc następować rozwój. Chodzenie po drodze zakłada aktywność, nie bierność – aktywność ucznia, który chce poznawać, wiedzieć, który szuka.

A czego uczy Jezus? Stawiania w centrum Boga… I to dla mnie nieustannie odkrywcze, bo mam taką dość powszechną chyba tendencję, żeby siebie stawiać w centrum. Panie, przyszedłem do Ciebie, więc zajmijmy się tym moim życiem… Tymczasem Jezus mówi – zajmijmy się Bożym życiem… Najpierw sprawy Ojca – święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja. Najpierw On, przede wszystkim On… Modlitwa to twoje spotkanie z Nim, a nie ze sobą w Jego obecności. A gdyby tak pozwolić Jemu narzucać tematy… A gdyby tak nie rozpoczynać od omawiania moich spraw. Byłoby w ogóle o czym gadać? To tylko przyczynek do tego jak wiele musze się jeszcze nauczyć…

niedziela, 7 października 2018

właściwa pomoc...


Photo by Brooke Winters on Unsplash
(Rdz 2, 18-24)
Pan Bóg rzekł: Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc". Ulepiwszy z gleby wszelkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki podniebne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny, aby przekonać się, jak on je nazwie. Każde jednak zwierzę, które określił mężczyzna, otrzymało nazwę „istota żywa”. I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny. Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny, mężczyzna powiedział: "Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta". Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem.

Mili Moi…
Jak to możliwe, że wśród tylu istot żywych nie znalazła się pomoc dla mężczyzny? Nie mógł Pan przeszkolić wiewiórki, żeby coś przeszyła, żyrafy, żeby ugotowała, czy niedźwiedzicy, żeby przeprała? Chyba jednak nie o taką pomoc chodzi – nie służącej potrzebował człowiek. A zatem kogo?

Zauważcie, że Bóg stwarzając świat, widział, że wszystko, co stworzył było dobre. Nie miał żadnych zastrzeżeń do swojego dzieła. Co więcej samo dzieło również nie zgłaszało żadnych zastrzeżeń. Być może dlatego, że wcześniej stwarzał hurtowo - ziemia zaroiła się od istot żywych. Żywych stworzeń było bardzo wiele. Tymczasem człowiek był sam...

To musiało bardzo człowiekowi doskwierać. Być może nie pozwalało mu cieszyć się tym całym pięknym światem. Niszczyło go to jakoś i było to tak widoczne, że Bóg postanowił dokonać pewnej korekty. Dostrzegł, że ta sytuacja nie jest zdrowa, właściwa - nie jest dobrze, by mężczyzna był sam...

To jest pierwszy problem, z którym człowiek w raju w sposób świadomy, czy mniej świadomy musi się zmierzyć. Samotność. Ona nie pozwala się rozwijać w pełni człowieczeństwu.

Samotność jest destrukcyjna, niszcząca. Od rajskiego obrazu Adama począwszy, poprzez wiele innych, bliższych przykładów, moglibyśmy mnożyć historię na potwierdzenie tego. To jest jeden z podstawowych ludzkich lęków i jego źródło datuje się na początki ludzkości.

Co ciekawe nawet obecność Boga nie pozwala człowiekowi uporać się z samotnością. Ona pozostaje jakąś raną w jego sercu, której Bóg postanawia zaradzić.

Pogrąża więc człowieka w głębokim śnie. To jest bardzo piękny obraz. Sen w języku biblijnym wyraża cały ogrom ludzkiej bezradności, nieumiejętności, nieświadomości, braku. To jest prawdziwy obraz samotnego mężczyzny - jego człowieczeństwo więdnie, jest zupełnie bezradny życiowo. Ewa, kobieta zostaje więc stworzona z męskiej bezradności, z męskiej słabości, z osamotnienia. Ona ma się stać lekarstwem.

Bóg czyni ją z męskiego żebra. Powstało w historii pytanie - dlaczego autor biblijny w ten sposób umiejscawia ten twórczy akt? Tłumaczenia oczywiście różne - czasem nieco ironiczne, jak choćby to - „Jehoszua z Siknin powiedział w imieniu rabiego Lewiego: Kiedy Wiekuisty miał stworzyć Chawę, powiedział: »Nie stworzę jej z głowy mężczyzny, bo miałaby zuchwale podniesioną głowę. Nie stworzę jej z oka, bo spoglądałaby lubieżnie. Nie stworzę jej z ucha, boby podsłuchiwała. Nie stworzę jej z szyi, bo byłaby wyniosła. Nie stworzę jej z ust, bo rozsiewałaby plotki. Nie z serca, bo trawiłaby ją zawiść. Nie z ręki, bo byłaby wścibska. Nie ze stopy, bo byłaby latawicą. Stworzę ją z czystego kawałka ciała«. I stworzył ją wyjąwszy z miejsca najbliżej męskiego serca".

Adam rozpoznał w kobiecie część samego siebie. Zobaczył, że jest ona całkowicie różna od tego, co do tej pory proponował mu Stwórca. I wybrał ją i ucieszył się nią. I nazwał ją Ewa - matka wszystkich żyjących.

Adam przeżywa swoisty zachwyt daną mu przez Boga towarzyszką – podkreśla to Pismo przez małe słówko „ta” – ta jest kością z mojej kości, ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta.

Adam istnieje w świecie rzeczy – czyni sobie ziemię poddaną, nazywa zwierzęta. Dopiero pojawienie się Ewy sprawia, że wchodzi w świat relacji, zyskuje jakiś ludzki punkt odniesienia, swoiste lustro, w którym może się przeglądać.

Zwykliśmy mówić, że Ewa staje się darem dla Adama, ale tak naprawdę on również jest darem dla niej. Oboje są stworzeni na obraz i podobieństwo Boga i oboje są jakby połowiczni.

Ich połowiczność objawia konieczność tego drugiego, jako mojego uzupełnienia i (co jest dobrą nowiną) – komplementarność, czyli fakt, że ja mogę w tym drugim znaleźć to, czego mi brakuje.

Zauważcie też, że Ewa jest określana hebrajskim zwrotem ezer kenegdo - odpowiednia dla niego pomoc. To jest bardzo ważne. Ezer bywa tłumaczone jako "wsparcie u jego boku".

To słowo ponad dwadzieścia razy użyte jest w ST i zawsze odnosi się do Boga wspierającego człowieka, Dlatego słowo to odniesione do Ewy mówi nam coś bardzo ważnego o nim samym. Kobieta jest dana mężczyźnie jako ezer kenegdo.

Co więcej, większość tych sytuacji, w których używa się tego określenia w Biblii dotyczy sytuacji życia i śmierci. Bóg staje obok człowieka po to, aby go ocalić, aby ocalić jego życie.

Tak cennym darem może się stać kobieta dla mężczyzny, tym bardziej, że dał Pan Bóg kobietom zdolność oddziaływania na mężczyzn, docierania do nich w szczególny sposób, niedostępny pomiędzy mężczyznami.

Kiedy się więc patrzy na to z jaką pieczołowitością Bóg kreuje mężczyznę i kobietę, staje się znacznie bardziej jasnym jego plan objawiony w małżeństwie. Jeśli dwoje stanowi wzajemne dopełnienie, to dwoje wystarczy i tylko dwoje tworzy pełnię.

Ich zjednoczenie w Bożym planie ma być nierozerwalne właśnie po to, żeby mogli osiągnąć pełnię człowieczeństwa w harmonijnym, dozgonnym związku, który kończy się śmiercią jednego z małżonków.

Poza ich wzajemnym uświęcaniem taki układ gwarantuje również poczucie bezpieczeństwa tak ważne dla przekazywania życia, stabilność i oparcie dla dzieci.

Ale to dzieło jest wymagające, nie ma wątpliwości, dlatego też człowiek na jakimś etapie dziejów uznał, że potrzebuje furtki, że musi być jakieś wyjście z sytuacji, które przecież bywają mocno skomplikowane.

I pojawia się w Izraelu rozwód, który był instytucją krzywdzącą nade wszystko dla kobiet – wszak tylko mężczyzna mógł się rozwieść – jeśli, jak mówiło prawo, znalazł coś obrzydliwego w swojej żonie.

Od tamtego czasu jednak cywilizacja postąpiła naprzód – sytuacji skomplikowanych nadal nie brakuje, ale my już tacy kulturalni – dbamy zarówno o interesy męża jak i żony. Oboje są ważni… Niektórzy nawet troszczą się o dobro dzieci…

Około 44% małżeństw w mieście kończy się rozwodem. Na wsi – 22% To często, a właściwie zawsze prawdziwy dramat, którego małżonkowie czasem sobie nie uświadamiają w pełni. Poważna rana zadana owemu wzajemnemu rozwojowi człowieczeństwa, które zamierzył dla nich Bóg…

Próżno się łudzić, że gdzieś tam czeka szczęście – od siebie i swoich słabości człek nie ucieknie. Może warto zamiast nowej żony, czy nowego męża spróbować na nowo zaufać Bożemu planowi…

On nie bez przyczyny dziś stawia nam przed oczami dziecko jako wzór przyjęcia prawdy o Bożym Królestwie. Co więcej – zaleca przyjęcie takiej właśnie postawy. A właśnie u dzieci obserwujemy takie pokłady zaufania, które u dorosłych są rzadko spotykane.

Na jakimś etapie to, co mówi mama, czy tata jest święte (potem ten status zyskuje często pani w przedszkolu czy szkole), ale nie zmienia to faktu, że dzieci są ufne.

To pierwszy etap planu ratunkowego w sytuacji, gdy coś w tym Bożym planie na małżeństwo przestaje działać, gdy coś małżonkom nie wychodzi – zwrócić się ku Niemu z ufnością, bo On już wie, co należy czynić…

A po wtóre warto poszukać pomocy – najlepiej wśród tych, którzy jakoś sobie z tymi wyzwaniami radzą. Mamy w Kościele już całkiem sporo takich małżeńskich wspólnot. Jedną z nich są Spotkania Małżeńskie, grupa, z którą osobiście współpracuję – fantastyczni ludzie, którzy już zrozumieli jak ważny dla ich wspólnego życia jest małżeński dialog. Zakochali się na nowo już nie tylko w sobie nawzjaem, już nie tylko w Bogu, ale również w sakramentalności swojego małżeństwa, odnajdując w niej bezcenny dar. A dzieki temu sami stali sie darem dla świata i dla Kościoła. http://www.spotkaniamalzenskie.pl

Każde sakramentalne, zawarte wobec Boga małżeństwo jest do uratowania. Bo ta relacja to Jego plan. Każde kryzysujące małżeństwo można postawić na nogi. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego…

A jeśli nie żyjesz w małżeństwie, albo to ziemskie masz już za sobą, to troszcz się o te, które wokół ciebie – i nigdy nie doradzaj rozwodu – one nigdy nie były i nie będą Bożym planem… A, jak mawiała siostra Łucja z Fatimy – ostateczne starcie demona z Bogiem dokona się na poziomie małżeństwa i rodziny… Dziś więc jest ten czas, żeby każdy z nas, wierzących, zrobił co w jego mocy, żeby chronić i wspierać mężczyzn i kobiety zmagających się o świętość swoich małżeństw.

sobota, 6 października 2018

nauczyciel radości...


Photo by MI PHAM on Unsplash
(Łk 10, 17-24)
Wróciło siedemdziesięciu dwóch z radością, mówiąc: "Panie, przez wzgląd na Twoje imię nawet złe duchy nam się poddają". Wtedy rzekł do nich: "Widziałem Szatana, który spadł z nieba jak błyskawica. Oto dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, i po całej potędze przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi. Jednakże nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie". W tej to chwili rozradował się Jezus w Duchu Świętym i rzekł: "Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Ojciec mój przekazał Mi wszystko. Nikt też nie wie, kim jest Syn, tylko Ojciec; ani kim jest Ojciec, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić". Potem zwrócił się do samych uczniów i rzekł: "Szczęśliwe oczy, które widzą to, co wy widzicie. Bo powiadam wam: Wielu proroków i królów pragnęło ujrzeć to, co wy widzicie, a nie ujrzeli, i usłyszeć, co słyszycie, a nie usłyszeli".

Mili Moi…
„Problem” z dzisiejszym dniem polegał na tym, że kiedy się już wyszło z domu, to w żadnym wypadku nie chciało się do niego wracać. Nie wiem jak u Was, ale u nas było dziś ciepło i arcypięknie. Odbyłem więc długi spacer wracając z wygłoszonego do młodych dziewcząt powołaniowego dnia skupienia. Spotkanie miało miejsce u sióstr serafitek. A młodzież coraz młodsza… Cóż, nie może być inaczej. Nie dalej jak wczoraj miałem duchową rozmowę z pewną piękną duszą, ale że jakoś niewygodnie mi się siedziało, stwierdziłem, że muszę usiąść inaczej. Moja rozmówczyni skwitowała to stwierdzeniem, że rzeczywiście dla „starszych osób” taki sposób siedzenia może być niewygodny… No i był… (a nadmienię tylko, że wcale nie próbowałem pozycji „kwiatu lotosu” jeno zaledwie „usiadłem na nodze”).

A poza tym? No jakiś ruch w interesie… W minionym tygodniu otrzymałem zaproszenie do wygłoszenia kazań odpustowych w jednej z podpoznańskich parafii. Przy czym obserwuję pewne, coraz powszechniejsze zjawisko. Do wygłoszenia tychże kazań zaprosiła mnie… pewna sympatyczna młoda kobieta. Zapytałem ją czy jest tam proboszczem, ale zaprzeczyła. Okazało się, że działa z tak zwanego upoważnienia. W żadnym wypadku mi to nie przeszkadza (o ile jednak proboszcz też do mnie zadzwoni), niemniej nie pierwszy już raz tak się dzieje i to dla mnie dość odkrywcze. Taki nowy znak czasów. Interesujący…

No i myślę sobie dziś nad tym Panem Jezusem, który zdaje się nieco gasić radość uczniów z dzieł, których dokonali podczas wyprawy misyjnej. Ale po medytacji doszedłem do przekonania, że nic z tych rzeczy… Pan próbuje jedynie pokazać swoiste stopniowanie radości chroniąc uczniów przed „hipnozą darów”. To jest chyba częsta przypadłość człowieka – uznać że woda płynie z kranu, a nie ze źródła; dać się zahipnotyzować szumowi w rurach, który nie zmusza do namysłu nad tym skąd naprawdę bierze się woda. Dary to nie dawca. A aktywność apostolska to nie to samo, co imiona zapisane w niebie. Tam dopiero można upatrywać źródła prawdziwej radości. Szalonej, niewyobrażalnej, doskonałej radości. Według Jezusa to naprawdę ważne, żeby się nie pomylić…

czwartek, 4 października 2018

cicho...


Giotto di Bondone, Scenes from the Life of Saint Francis, 4. Death and Ascension of St. Francis (Wikimedia Commons)

25 W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom 26 Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. 27 Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. 28 Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. 29 Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. 30 Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie». Mt 11, 25-30.

Mili Moi…
Dziś uroczystość świętego Franciszka… Dziewiętnasta przeżywana przeze mnie w Zakonie. Wczoraj Transitus, czyli pamiątka przejścia Franciszka do nieba. I to nabożeństwo przeżywałem po raz dziewiętnasty. A jednak mogę to z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że jeszcze nigdy nie było ono dla mnie tak pięknym. Z całą pewnością zasługa w tym tych, którzy je przygotowali – wspólnocie „Porcjunkula” przy naszym sanktuarium. Ale to chyba również kwestia takiego szczególnego stanu ducha, który teraz przeżywam.

Wczoraj i dziś jest cicho. Cicho wewnątrz mnie i na zewnątrz. A to motywuje do refleksji. Patrzę na siebie – franciszkanina i zastanawiam się, na którym z etapów życia Franciszka jestem? Nie jest to już z pewnością gwałtowność początków, nie jest to szczyt odkrycia roli wspólnoty w jego życiu… Myślę, że w jakimś sensie mierzę się z etapem, w którym Franciszek już niewiele rozumiał z tego, co Jezus czynił z jego zakonem. Nie było w nim zgody, jako w założycielu, na wiele sytuacji, które po prostu się działy i dziać się musiały z powodu wielkiej liczby braci, a jednocześnie czuł się w obowiązku stanowić głos przypominający o początkach. Wówczas Franciszek bardzo mocno wszedł w siebie, nawiązał głęboką relację z Chrystusem Cierpiącym, zrzekł się formalnego przewodzenia tej wspólnocie, otrzymał stygmaty. Mam taki obraz siebie, na którego pada cień tego okresu Franciszkowego życia. Oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji. Cisza we mnie i wokół mnie. Namysł nad blisko dwudziestoma laty kroczenia tą drogą. Nowe miejsce, obserwacje, trudne wnioski. Bliskość Ukrzyżowanego. Dziś, jak nigdy dotąd, buntuję się na błazeński obraz Franciszka wąchającego kwiatki. Dziś przeczuwam w nim człowieka wielkiego cierpienia…

Prostaczek, który przylgnął do Chrystusa, i z którym Chrystus uczynił rzeczy niezwykłe. Jak fascynująca była ta podróż życia Biedaczyny, w której odwzorował chyba wszystkie tajemnice życia Mistrza, wszystkie jego etapy. Właśnie dlatego było to możliwe. Właśnie dlatego w nich Bóg ma upodobanie. Właśnie dlatego, że dają się prowadzić. Nie przekonują świata i siebie, że wiedzą dokąd iść. Idą tam, gdzie idzie On. Nie próbują „zbawiać wszystkich”. Są gotowi współzbawiać z Nim tych, których On sam zechce. A jeśli chce, aby milczeli, to milczą. I cierpią z Nim tam, gdzie zadają Mu rany. I płaczą przy Jego grobie. I zmartwychwstają, kiedy On zechce. Alter Christus – Drugi Chrystus – Franciszek… Michał? Ty?

A na koniec dziele się z Wami jedną z piosnek z musicalu Francesco, który oglądałem kilkakrotnie w Teatrze Muzycznym w Gdyni, i który wstrząsnął mną chyba bardziej, niż jakakolwiek książka, czy film…

wtorek, 2 października 2018

lepsiejszy, bardziejszy, najpierwszy...


Photo by Julie Johnson on Unsplash
(Mt 18, 1-5. 10)
W tym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa z zapytaniem: "Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?" On przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: "Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje. Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie".


Mili Moi…
Powoli kończę intensywny dzień… Po raz pierwszy nawiedziłem dziś klasztor sióstr dominikanek, który mieści się naprawdę na końcu świata… Jeżdżą tam dwa autobusy na godzinę, a żeby było weselej, to zarówno „tam”, jak i „z powrotem” jeden z tych dwóch nie jechał… I to były właśnie te, którymi chciałem jechać ja… Odstałem dziś więc swoje wśród wichrów niespokojnych… Ale siostry wyspowiadane.

A prosto od nich udałem się do klasztoru karmelitów, gdzie wspólnota Spotkań Małżeńskich rozpoczyna za kilka dni Wieczory dla Zakochanych, które mam wielką radość współprowadzić z nimi. To akurat ta część działalności, której musze się nauczyć, ale to dobrze… Spotkanie jak to wśród małżonków – rzeczowe, radosne i krótkie. Wszyscy mają jakieś domowe obowiązki – szanują więc swój i cudzy czas. Mam już dziś szczerą nadzieję, że uda nam się na wiosnę podobne wieczory zorganizować przy naszym, franciszkańskim sanktuarium…

Przy Słowie zaś zatrzymuje mnie dziecięca zależność… Nie pierwszy już zresztą raz o tym piszę. Ona jakoś szczególnie mnie fascynuje w dzieciach, które zwykle nie mają większych problemów z zależnością od rodziców. Traktują ją jak coś absolutnie naturalnego i wszystkiego spodziewają się od mamy i taty. Rzecz jasna im dziecię ma więcej lat, tym częściej ku niezależności wycieczki czyni. Ale mówimy o tym czasie, kiedy dzieci jeszcze są dziećmi… Nawet jeśli mają jakieś chwilowe trudności z posłuszeństwem, akceptacją rodzicielskiej władzy, czy wykonywaniem poleceń, to nie mają jednak większych trudności z uznaniem autorytetu rodziców i zasadniczo z nim nie dyskutują…

Tymczasem codzienność ludzi dorosłych to często dowodzenie swojej niezależności na każdym kroku. Ba, nie tylko niezależności, ale niejednokrotnie również dominacji. Bo jeśli ktoś jest uznawany za pierwszego, to ja muszę być „najpierwszy”. Jeśli o kimś mówią bardzo dobrze, to ja chcę być „bardziejszy”. Jeśli ktoś jest w czymś doskonały, to ja chcę być „lepsiejszy”. A to postawa dokładnie tak kulawa jak słowa, którymi ją opisałem.

A tylko uniżony może stać się naprawdę wielki. Uniżony zna swoją wartość. Nie musi jej jednak wciąż podkreślać i nie potrzebuje, żeby inni mu nieustannie klaskali. A co więcej – kiedy inni przestają – nie klaszcze sobie sam…