poniedziałek, 31 lipca 2017

budzenie świata kosztuje...

zdj:flickr/Kelsey/Lic CC
(Mt 13,31-35)
Jezus opowiedział tłumom tę przypowieść: Królestwo niebieskie podobne jest do ziarnka gorczycy, które ktoś wziął i posiał na swej roli. Jest ono najmniejsze ze wszystkich nasion, lecz gdy wyrośnie, jest większe od innych jarzyn i staje się drzewem, tak że ptaki przylatują z powietrza i gnieżdżą się na jego gałęziach. Powiedział im inną przypowieść: Królestwo niebieskie podobne jest do zaczynu, który pewna kobieta wzięła i włożyła w trzy miary mąki, aż się wszystko zakwasiło. To wszystko mówił Jezus tłumom w przypowieściach, a bez przypowieści nic im nie mówił. Tak miało się spełnić słowo Proroka: Otworzę usta w przypowieściach, wypowiem rzeczy ukryte od założenia świata.

Mili Moi…
Bardzo przepraszam, że tak bardzo zaniedbałem moją blogową parafię. Tak wiele rzeczy się dzieje, a ja coraz mniej ogarniam. Przede wszystkim lipiec to czas gości. Przybył ksiądz Marcin z Łodzi, siostra Paulina z Columbus, OH, a przez chwile był z nami również o. Paweł, redemptorysta z Polski. A jak goście, to podróże małe i duże. Zwiedzaliśmy, a właściwie oni zwiedzali, a ja sprawdzałem, czy wszystko jest na swoim miejscu. Cieszę się, że mogę pokazać kilka miejsc tym, którzy ich jeszcze nie widzieli. Ale muszę tez przyznać, że kosztuje mnie to bardzo dużo. Być może to kwestia starzenia się… Z każdym rokiem będzie gorzej. Ale trochę mniej anegdotycznie mówiąc czuje się dość słabo. Wyniki w normie. W przyszłym tygodniu wizyta u pani doktor od… snu. Podejrzewają, że tam pies pogrzebany. Jestem nieustannie zmęczony i stale gotów spać, nie mam siły i ochoty na wiele rzeczy, które wcześniej mnie cieszyły. Oczywiście mój doktor dał mi też „tabletkę szczęścia”, taką słabiutką, nieuzależniającą, poprawiającą nastrój. Mam wrażenie, że tu dają ją niemal każdemu. Oczywiście jeszcze nie biorę, bo jakoś trudno mi uwierzyć w „ukrytą depresję”. Ale kto wie… Tymczasem godziny w samochodzie i stąd tez moja znacznie mniejsza obecność w sieci.

A dziś w Słowie patrząc na dwie bardzo mizerne rzeczywistości – ziarnko gorczycy i zaczyn, myślę sobie o tym, jak wielką rzeczą jest dać się użyć Panu Bogu. Patrzę na siebie w dokładnie tym samym kluczu, ziarno gorczycy mogłoby mi patronować – nic nie znaczący człeczyna z małej mieściny, bez żadnych „pleców”, bez ludzkich umocowań, bez pieniędzy – w ogóle jedno wielkie „bez”, został wybrany przez Pana, żeby budować Jego Królestwo tu na ziemi. Co więcej zostałem wyposażony w taką moc, o jakiej nigdy mi się nie śniło. Ostatnio pewien człowiek, którego namaszczałem, a który doznał znaczącej poprawy stanu zdrowia po przyjęciu tego sakramentu, powiedział mi – nawet sobie ojciec nie zdaje sprawy, jaką moc ojciec nosi w rękach… I tak pewnie jest. Nie do końca zdaję sobie sprawę. Ale dociera do mnie, że człowiek, który pozwala Bogu działać przez siebie, zaczyna mieć potężny wpływ na otaczający go świat. Nie dlatego, że jest taki „fajny”, ale dlatego, że Bóg jest niezwykły i daje moc temu, co jest maleńkim, nic nie znaczącym ziarenkiem, czy grudką suchego ciasta…

Ufam, że skoro w tę moc mnie wyposaża, to przyśle również tych, którzy będą chcieli z niej skorzystać. Przyśle też tych, którzy uwierzą w to, co mniej lub bardziej udolnie staram się w jego imię głosić… I niech to się dzieje codziennie… Uwielbiam Boga za łaskę uczestnictwa w budzeniu świata i Jemu ofiarowuję zarówno wdzięczność, jak i wściekłość przebudzonych (bo i ta nie jeden raz na mnie spada). W Jego ręku zmiana – choćby nie wiem jak powolna, to nieunikniona… Wierzę, że Jego miłość ostatecznie zbudzi najpierw śpiącą część Kościoła, a potem cały świat…

poniedziałek, 17 lipca 2017

mjsjonarze przechodzący obok...

zdj:flickr/Wonder Wanderer/Lic CC
(Mt 13,1-23)
Tego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Wnet zebrały się koło Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi i usiadł, a cały lud stał na brzegu. I mówił im wiele w przypowieściach tymi słowami: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał niektóre [ziarna] padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma uszy, niechaj słucha! Przystąpili do Niego uczniowie i zapytali: Dlaczego w przypowieściach mówisz do nich? On im odpowiedział: Wam dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego, im zaś nie dano. Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. Dlatego mówię do nich w przypowieściach, że otwartymi oczami nie widzą i otwartymi uszami nie słyszą ani nie rozumieją. Tak spełnia się na nich przepowiednia Izajasza: Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił. Lecz szczęśliwe oczy wasze, że widzą, i uszy wasze, że słyszą. Bo zaprawdę, powiadam wam: Wielu proroków i sprawiedliwych pragnęło ujrzeć to, na co wy patrzycie, a nie ujrzeli; i usłyszeć to, co wy słyszycie, a nie usłyszeli. Wy zatem posłuchajcie przypowieści o siewcy! Do każdego, kto słucha słowa o królestwie, a nie rozumie go, przychodzi Zły i porywa to, co zasiane jest w jego sercu. Takiego człowieka oznacza ziarno posiane na drodze. Posiane na miejsce skaliste oznacza tego, kto słucha słowa i natychmiast z radością je przyjmuje; ale nie ma w sobie korzenia, lecz jest niestały. Gdy przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamuje. Posiane między ciernie oznacza tego, kto słucha słowa, lecz troski doczesne i ułuda bogactwa zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. Posiane w końcu na ziemię żyzną oznacza tego, kto słucha słowa i rozumie je. On też wydaje plon: jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, inny trzydziestokrotny.


Mili Moi…
U nas wciąż niedziela, dochodzi 23.00. Noc głęboka… Zwykle o tej porze śpię. I dziś właściwie też już spałem… Ale dokładnie godzinę temu zadzwonił dzwonek do drzwi… Jakoś wyjątkowo nie odwiesiłem słuchawki, co zwykle czynie, bo dzielnica taka, że czasem nocne, nieuzasadnione alarmy wywoływały mnie już z łóżka… A zatem zadzwonił dzwonek… Pierwszy zlekceważyłem, wybudzony ze snu i zły na siebie, że nie odłożyłem słuchawki. Ale drugi, natarczywy, skłonił mnie do podniesienia tejże… Na moje „halo” usłyszałem, że pod drzwiami stoją misjonarze, którzy właśnie zostali posłani na misje i nie mają gdzie spać… Nosz kurka… Co za misjonarze? (choć w sercu wiedziałem już dokładnie kto to).

Zagotowałem się trochę (a każdy, kto wybił mnie kiedyś ze snu, wie, że to jest efekt uboczny tego faktu). Zszedłem na dół i zobaczyłem cztery osoby. Dwóch młodych chłopców i dwie młode dziewczęta. Kolorowe towarzystwo, z plecaczkami małymi na plecach, uśmiechnięci i przyjaźni… No i właśnie posłani na misje, aby głosić Królestwo Boże, i może znam jakieś miejsce, schronienie, gdzie mogliby się przespać… Wściekłość ze mnie jeszcze nie zeszła, poza tym doświadczyłem dużego buntu wewnętrznego – za dużo dzieci oczekujecie, łazicie po nocy i szukacie wariata… Powiedziałem im więc, że niestety – nigdy się z podobna sytuacją nie spotkałem, nie znam żadnego schronienia i mogę ich co najwyżej pobłogosławić… Przyjęli to skwapliwie, podziękowali i poszli…

A ja… Zamykając drzwi wiedziałem dokładnie, że popełniłem błąd… Położyłem się do łóżka i zacząłem przepraszać Jezusa, że nie rozpoznałem Jego uczniów. A właściwie rozpoznałem, ale ich nie przyjąłem… Stanęły mi natychmiast przed oczami wszystkie fragmenty biblijne dotyczące nieprzyjęcia proroków, widziałem już oczami duszy, jak ta młodzież otrzepuje proch ze swoich nóg pod furtką naszego klasztoru… Pomyślałem o dzisiejszym Słowie… Przecież to, co zrobiłem jest jawnym zaprzeczeniem słuchania i wypełniania… Zadziałałem po swojemu… I już wiedziałem, że nie zasnę… Ale co robić???

Odmówiłem Koronkę do Bożego Miłosierdzia, naciągnąłem portki i… wsiadłem w samochód. Mówię – Panie Jezu, jeśli chcesz, żebym ich znalazł, to mnie poprowadź… Na logikę? Powinni pewnie pójść do następnej parafii. Pojechałem tam i rzeczywiście – stali pod drzwiami z dokładnie takim samym sukcesem jak u mnie… Kazałem im wsiadać… Ten wyraz zaskoczenia w ich oczach… Bo father, my jesteśmy misjonarzami i była taka duża konwiwencja w Waszyngtonie i nas wysłali… I wysiedliśmy z pociągu, i przyszliśmy do najbliższej parafi, i...

Wyobraźcie sobie – mówię do nich – że ta parafia, spod której Was zabieram, ma wspólnoty neokatechumenalne… A skąd ojciec wie, że my z neokatechumenatu? No nie tak znowu trudno was rozpoznać… A jak ojciec nas znalazł? To musiał chyba być Duch Święty… Mam nadzieję – odpowiedziałem… I tym sposobem czworo misjonarzy zamieszkało dziś w polskiej szkole. Warunki trochę polowe, ale szczęśliwi, bo mają kaplicę. Właśnie zaniosłem im coś do jedzenia i mam szczerą nadzieję, że teraz zasnę spokojnie.

Czemu nie do domu? Bo dom zajęty przez gości i wolnych łóżek brak… Ale powiem Wam szczerze… Wyczuwam w tych dzieciakach tyle pokoju i łagodności, że nie wahałbym się wpuścić ich pod swój dach… Nazwali mnie swoim aniołem stróżem… Mam nadzieję, że ich aniołowie poprowadzą ich bezpiecznie do celów wyznaczonych przez Jezusa…

czwartek, 13 lipca 2017

klucz do wolności...

zdj:flickr/glenn Comvalius/Lic CC
(Mt 10,7-15)
Jezus powiedział do swoich apostołów: Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! Wart jest bowiem robotnik swej strawy. A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie. Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem. Jeśli dom na to zasługuje, niech zstąpi na niego pokój wasz; jeśli zaś nie zasługuje, niech pokój wasz powróci do was! Gdyby was gdzie nie chciano przyjąć i nie chciano słuchać słów waszych, wychodząc z takiego domu albo miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych! Zaprawdę, powiadam wam: Ziemi sodomskiej i gomorejskiej lżej będzie w dzień sądu niż temu miastu.

Mili Moi…
No i niemal połowa lipca… Ląduje powoli z trzecim rozdziałem mojej pracy… Mam nadzieję, że za kilka dni będę mógł go wysłać do promotora… Nie idzie to wprawdzie tak szybko, jak bym chciał, ale to właściwie norma… Powtarzam się, więc zamiast marudzić, pewnie należy siadać do pracy…

Dziś chcę się z Wami podzielić kolejnym zaskoczeniem, które mi zgotował Pan… W niedzielny wieczór pojechałem namaścić chorą kobietę, która w domu opieki właściwie oczekiwała na śmierć… Na pytanie czy chce się wyspowiadać, odpowiedziała, że nie, ponieważ jest bardzo rozczarowana Bogiem i nie zależy jej, może ją nawet zesłać do piekła… Według sprawdzonych źródeł pani ta nie spowiadała się około 50 lat… Próbowałem z nią rozmawiać, ale momentami traciła świadomość… Na pytanie czy chce, żebym ją namaścił, odpowiedziała, że tak, przecież to moja praca… Namaściłem więc, powierzając ją miłosierdziu Bożemu z nadzieją, że słowa „Lord have mercy" (Panie, zmiłuj się nad nami), które wypowiadała spieczonymi wargami płyną jednak z głębi serca… Potem się jeszcze nad nią modliłem dość długo i uwielbiałem Jezusa w jej życiu, błogosławiłem ją w Jego imię…

Wczoraj przyszła kobieta, która mnie do niej zaprowadziła… I mówi – ojcze, R dziś miała urodziny, przyszli goście, a ona wszystkim opowiadała o tym mnichu, który u niej był i którego się trochę przestraszyła… Ale… Wcześniej była przekonana, że umiera, ale wokół było wiele demonów, które widziała i które jej nie pozwalały umrzeć… Dziś ich nie ma… A rozległe rany na nogach, które nie mogły się zagoić przez rok, niemal całkowicie zniknęły w dwa dni… Ta kobieta chce żyć…

Bóg jest dobry i kocha swoje dzieci… Wszystkie… I zrobi wszystko, żeby je uratować, nawet kiedy one same zmierzają do samodestrukcji… Ilu można by uratować, gdyby kapłanów Kościoła wzywano wcześniej? Ilu mogłoby przejść do wieczności z pokojem w sercu, gdyby rodzina nie obawiała się, że dziadek wystraszy się księdza? Wczoraj w domu opieki, w którym przebywa ta kobieta częstym słowem było słowo „miracle” (cud). I to prawda… Bóg jest cudotwórcą, jeśli tylko pozwolimy Mu działać…

A dziś rano, podczas mojego codziennego obchodu z Różańcem, podczas którego zwykle nie spotykam żywego ducha, podszedł do mnie niewielki, czarnoskóry, młody człowiek z pytaniem kim jestem? Kiedy dowiedział się, że katolickim księdzem, spytał, czy mogę się nad nim pomodlić? Jesteś katolikiem? – mówię. Nie, ale chrześcijaninem, czy to przeszkadza? Absolutnie… Prośmy razem Jezusa o Jego łaskę… Modliliśmy się razem na tej cichej i pustej ulicy, po czym Moris podziękował i stwierdził – nawet nie wiesz jak tego potrzebowałem. Każdy z nas poszedł w swoją stronę… Cuda codzienności dzieją się, jeśli tylko pozwalamy Bogu, żeby działał…

To jakoś szczególnie uderza mnie, kiedy czytam to dzisiejsze posłanie… Bóg chce zawsze czynić cuda poprzez swoich uczniów. Uśmiechałem się dziś rano czytając jeden z komentarzy, w którym zacna dusza kapłańska, próbowała wybrnąć z poczucia bezradności wobec tego, że tych cudów nie widzi. Ksiądz ów dowodził, że znacznie większym cudem jest pomóc zrozumieć ludziom sens ich cierpienia… Być może to też jakiś cud... Ale dzisiejsze zachęty ewangeliczne są inne... O innych cudach mowa... Szczęśliwie widzę ich bardzo, bardzo dużo… Dlatego powtarzam Mu każdego dnia na nowo – jeśli chcesz mnie używać, nie wahaj się… Jestem gotów…

niedziela, 9 lipca 2017

Zbawca na ośle...

zdj:flickr/Aurelien Guichard/Lic CC
(Mt 11,25-30)
W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie.


Mili Moi…
Z tym dzisiejszym fragmentem Ewangelii mamy chyba naprawdę spory problem jako ludzie wierzący i żyjący współcześnie. Ostatnie 50 lat przyniosło tyle zmian w mentalności, jakości życia, marzeniach, oczekiwaniach, że Jezus ze swoja propozycją jawi się niczym szary wróbel wobec niesłychanie kolorowej papugi tego świata.

Zrobiliśmy bardzo wiele, żeby wyeliminować z naszego języka słowa – prostaczek, cichy i pokornego serca. Bardzo wiele zrobiono, żeby pomóc utrudzonym i obciążonym – przecież my sami im pomagamy… nawet jakieś ofiary na takie cele składamy w kościele czy poza nim…

I co osiągnęliśmy? To zadziwiające, ale kiedy sprawdziłem statystyki z pierwszych 10 lat tego wieku w Ameryce, to 50% ludzi ocenia tę pierwszą dekadę nowego wieku negatywnie, podczas gdy 27% pozytywnie.

Kiedy pracowałem w Irlandii 10 lat temu, pamiętam, że ten kraj ścigał się ze Szwecją, ale wcale nie tylko w jakości życia, również w liczbie samobójstw wśród nastolatków – oba kraje miały ich najwięcej w Europie.

Jak to możliwe? Skoro jakość życia tak bardzo się poprawiła, skoro mamy takie wysokie standardy, skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

W chwili, kiedy uwierzyliśmy jako ludzie, że posiadamy wystarczające siły do zmiany tego świata na lepsze, po naszemu (a to pewnie gdzieś w epoce oświecenia), zaczęliśmy zmieniać… i rzeczywiście po naszemu…

To znaczy – inni chyba nieco przestali się liczyć. Powszechnie zapanowała obojętność i egoizm. To nie moja sprawa – słyszymy wokół. To nie moja sprawa – sami zaczęliśmy mówić. Ubodzy? Jasne, można im dać monetę, ale przecież oni nam w żaden sposób nie zagrażają, oni są tak daleko od naszego poziomu życia…

Realne zagrożenie to ci wokół nas – im zazdrościmy, ich sukcesy nas nie cieszą, ich radości nas przygnębiają… Pracujemy więc więcej – ciągle porównując się z innymi i ciągle dążąc do jakichś celów, które są coraz mniej osiągalne… Cały dobrobyt tego świata sprowadza na nas całkiem sporo depresji i przygnębienia, a przecież powinno być dokładnie odwrotnie…

Być może problem zaczyna się tu, gdzie zaczynamy bardziej wierzyć w ludzkość, niż w naszego Boga. Może uznaliśmy Jego wskazania za przestarzałe – ładne jako nasze dziedzictwo i tradycja, ale stanowczo niemożliwe, żeby nimi żyć w tym świecie w tych czasach.

A najgorsze w tym jest to, że Bóg, pełen szacunku dla naszej ludzkiej wolności, pozwala nam odejść i żyć po swojemu – On nigdy nikogo na siłę nie zatrzymywał…

Przypomnijcie sobie bogatego młodzieńca, który przyszedł do Jezusa szukając czegoś więcej. Nie był w stanie przekroczyć stanu swojego posiadania, aby wykonać krok w wierze (ilu takich bogatych młodzieńców w naszych kościołach?)

Przypomnijcie sobie chwile, kiedy Jezus mówi o spożywaniu swojego Ciała i piciu Jego Krwi. Pełne dotąd łąki słuchaczy nagle pustoszeją – a On nie biegnie za nimi, nie próbuje ich na siłę zatrzymać… Szanuje ich decyzje, ponieważ wiara jest decyzją o zaufaniu Mu lub nie… A do tego nie można ludzi zmuszać…

Dlatego tak ważnym pytaniem, z którym co i rusz konfrontuje nas Ewangelia, jest pytanie – czy my chcemy wierzyć Jezusowi, czy raczej nie? A odpowiedź jest taka trudna, bo musi być krótka – tak, lub nie… Wszelkie „ale” kwestionują nasze szczere zaufanie wobec Niego…

I On tej decyzji od nas oczekuje, podczas gdy my lubimy mnożyć warunki i opóźniać ostateczną deklarację. Niestety brak odpowiedzi jest również odpowiedzią…

I gdyby to pytanie Jezusa – czy chcesz mi uwierzyć (nie we mnie uwierzyć, bo to za łatwe)… MI UWIERZYĆ teraz – uczynić tłem dzisiejszego fragmentu, i jeśli zdecydowalibyśmy się udzielić odpowiedzi twierdzącej, to Jezus chce nam pokazać najlepszy przykład, który pomoże nam natychmiast odnowić i odświeżyć nasze życie – zmienić je…

Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych.

To jest niezwykła, ukryta moc dla nas wszystkich, ponieważ tak naprawdę pokora i cichość przemieniają świat. Możemy to jednak zrozumieć tylko, jeśli zdecydujemy się zmienić nasz punt widzenia.

My wierzymy w siłę i moc, która nigdy nie była wybierana przez Boga… Gdyby chciał, mógłby przecież przyjść na ten świat jako potężny król i zmusić ludzi do uwierzenia w Niego… Ale tego nie zrobił…

Pamiętacie chwilę przed aresztowaniem, kiedy Piotr próbuje Go ratować odcinając ucho słudze arcykapłana… Jezus protestuje, uzdrawia człowieka i mówi takie piękne słowa - Czy myślisz, że nie mógłbym poprosić Ojca mojego, a zaraz wystawiłby Mi więcej niż dwanaście zastępów aniołów?

Zamiast tego wszystkiego przychodzi na świat w pokornej postawie dziecka i przynosi zbawienie wszystkim jadąc na osiołku – nierozpoznany król, który przynosi swojemu ludowi ukrytą moc…

Co to wszystko znaczy? Tylko jedno – że nasza prawdziwa moc nie zależy od pieniędzy, inteligencji, czy nadzwyczajnego wpływu na ten świat.

Nasza prawdziwa siła zależy tylko i wyłącznie od Niego i objawia się w pozornej słabości. Innymi słowy – słabi ludzie według logiki tego świata są zdolni do nadzwyczajnych rzeczy…

Pewnie wielu z was czytało powieść Sienkiewicza – Quo vadis? Jest tam scena, w której Piotr uciekając z Rzymu spotyka Jezusa i rozpoznając Go pyta – quo vadis, Domine? A On – idę do Rzymu umrzeć jeszcze raz, bo ty opuściłeś moje owce…

Oczywiście obraz z wyobraźni autora, ale przecież wiemy, że Piotr, Paweł i miliony innych „głupców i słabeuszy” według oceny tego świata, wniosło weń rzeczywistość Boża i stali się zdolnymi do rzeczy niezwykłych.

Trudno to wytłumaczyć po ludzku – tu pewnie miejsce na Ducha Świętego, o którym dziś również słyszymy… To On „stawia wszystko na głowie” – jeśli zadasz śmierć popędom, będziesz żyć, jeśli żyjesz według ciała i świata, to z pewnością umrzesz… W Bożej logice wszystko jest odwrotnie… Ale to nie On ją „odwraca”, to MYŚMY JĄ ODWRÓCILI…

Dlaczego warto do tej Bożej logiki wrócić? – A znajdziecie ukojenie dla dusz waszych… Gdzie myśmy już tego nie szukali, prawda? A skutek mizerny… Może dlatego, że diagnoza św. Jakuba jest bardzo prawdziwa –

Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz. Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem? Jeżeli więc ktoś zamierzałby być przyjacielem świata, staje się nieprzyjacielem Boga.

Jezus zapewniał, że pokój i radość życia, która On przynosi jest zupełnie nieosiągalna w świecie i światowymi metodami. A my trochę jak uparte dzieci, cały czas staramy się dowieść i jemu i sobie, że jest inaczej…

Może więc rzeczywiście warto odkryć Jego zaproszenie do zaufania Mu – zmienić coś przede wszystkim w swojej własnej mentalności, rozpocząć żmudne wychodzenie z przekonania, że najszczęśliwsi będziemy wtedy, kiedy towarzyszyć nam będzie siła i bogactwo…

Może warto zaufać Jemu, który wywraca nasza logikę do góry nogami, a może tylko przywraca logikę właściwą i uznać, że słabość, której tak się boimy jest tylko pozorna, bo Bóg jest gwarantem takiej siły, której świat nie zna i która nie dysponuje…

Może wreszcie warto uwierzyć Mu, że On się o nas zatroszczy – jeśli świadomie wybierzemy przynależność do Niego, a nie będziemy stać w rozkroku nie mogąc się ostatecznie zdecydować… On ma związane ręce, dopóki nie powiemy – ufam – zadziałajmy po Twojemu, nie po mojemu…

To wielkie wyzwanie, ale Jezus nie jest oszustem – jeśli do czegoś zaprasza, to jest to z pewnością możliwe… a nade wszystko lepsze…

piątek, 7 lipca 2017

świeżo...

zdj:flickr/Vic/Lic CC
(Mt 9,1-8)
Jezus wsiadł do łodzi, przeprawił się z powrotem i przyszedł do swego miasta. I oto przynieśli Mu paralityka, leżącego na łożu. Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: Ufaj, synu! Odpuszczają ci się twoje grzechy. Na to pomyśleli sobie niektórzy z uczonych w Piśmie: On bluźni. A Jezus, znając ich myśli, rzekł: Dlaczego złe myśli nurtują w waszych sercach? Cóż bowiem jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy, czy też powiedzieć: Wstań i chodź! Otóż żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów - rzekł do paralityka: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu! On wstał i poszedł do domu. A tłumy ogarnął lęk na ten widok, i wielbiły Boga, który takiej mocy udzielił ludziom.

Mili Moi…
Kolejny tydzień minął niepostrzeżenie. Tak niepostrzeżenie, że to aż przerażające. Dziś jest 4058 dzień mojego kapłaństwa i 1031 dzień pracy w Ameryce. Jest to także „nasty” dzień od mojego powrotu z Polski. Przez te ponad dwa tygodnie robiłem tu z pewnością wiele ważnych rzeczy, ale nawet palcem nie tknąłem tego, co miało wypełnić czas po moim powrocie, czyli pisania pracy doktorskiej. Mój nastrój pogarszał się z każdym dniem, bo coraz wyraźniej odczuwam, że tych dni do dyspozycji codziennie jakby mniej… Mój serdeczny przyjaciel Maciej, przedostatni z naszego rocznika, złożył właśnie swoją prace doktorską w dziekanacie, co oznacza, że czeka tylko na termin obrony. A ja… Ostatni z ostatnich… Czekam na przełom? A może sam nie wiem na co…

Podejrzewałem, że dzisiejszy dzień będzie podobny do wszystkich poprzednich… Upewniał mnie o tym rozkład spotkań i obowiązków w kalendarzu pod dzisiejszą datą… Ale… Stało się coś niezwykłego…

Wczoraj wieczorem gościliśmy księdza Pawła, koordynatora Odnowy w Duchu Świętym diecezji siedleckiej, który przemawiał do nas głownie na temat tego, czym różnią się wspólnoty Odnowy od wszystkich innych wspólnot w Kościele, co miało pomóc nam odnaleźć na nowo naszą tożsamość wspólnotową. Oczywiście nie mogło zabraknąć tematu uwielbienia, o którego mocy usłyszeliśmy wczoraj sporo. Jakoś szczególnie we mnie utkwiło przesłanie, że uwielbiając przywracam Bogu pierwsze miejsce w moim życiu i niejako „pozwalam” Mu objawiać Jego chwałę. A to wpływa na wszystko…

Wróciwszy do domu… postanowiłem spróbować. Tym bardziej, że mam takie poczucie, że moja osobista modlitwa znalazła się w dokładnie takiej samej ślepej uliczce, co mój doktorat. Wieczorem niewiele byłem już w stanie zrobić – uwielbiłem Boga tylko we wszystkich trudnych dla mnie ludziach. Ale dziś od rana wszedłem w modlitwę uwielbienia ze zdwojoną energią. I stała się rzecz niezwykła… Nie mogłem przestać! A treści do tej modlitwy po prostu same pchały mi się do głowy. Nie mogłem wprost nadążyć, żeby je wszystkie wyrazić. Uwielbiałem Boga we wszystkim – w zakupach, które musiałem zrobić, w sprzedawcach w sklepie, w ludziach jadących obok mnie samochodami, w panu w okienku bankowym, w przyrodzie, i w milionie innych rzeczy… Błogosławiłem Go za Jego dobroć i ogłaszałem Jego chwałę, Jego zwycięstwo nad tym światem…

Efekt? Wiele ostatnich dni, to zmęczenie, przygnębienie, rozczarowanie… Dziś? Zrobiłem wszystko, co kalendarz przewidywał, napisałem pięć stron doktoratu, czasu i energii wystarczyło nawet na siłownię, a entuzjazmem mógłbym obdzielić pewnie kilka osób… A uwielbienie trwa… Nucę, mamrocze pod nosem, uśmiecham się… Dobrze, że mnie nikt nie widzi… Zaraz zamierzam zakończyć dzień przed Najświętszym Sakramentem, bo to zdecydowanie najlepsze miejsce…

I kiedy dziś rano spojrzałem w Słowo i zakończyłem lekturę widokiem tłumów, które wielbiły Boga, to zdałem sobie sprawę, że Biblia pełna jest podobnych opisów, sytuacji, w których podkreśla się uwielbienie Najwyższego w dziełach, których dokonuje wobec tego świata. Gdzie ja jestem wobec tego wszystkiego? Jak to możliwe, że w codzienności tak niesłychanie ważne wskazówki, które Duch szepcze mi do ucha, tak często nie trafiają do mojego serca…? No więc chwała Najwyższemu za dzisiejszy dzień, pierwszy dzień całej reszty mojego życia… Zupełnie nowy dzień…