sobota, 30 kwietnia 2016

kraj wielkiej modlitwy...

zdj/flickr/Harley Pebley/Lic CC
(J 15,18-21)
Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi. Pamiętajcie na słowo, które do was powiedziałem: Sługa nie jest większy od swego pana. Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać. Ale to wszystko wam będą czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie posłał.


Mili Moi…
To, co przeżyłem wczoraj wydaje mi się absolutnie niemożliwym do porównania z jakimkolwiek dotychczasowym doświadczeniem koncertowym. Zresztą nazwać to wydarzenie koncertem, to oznaczałoby obedrzeć je z jego najgłębszej istoty. To był prawdziwy wieczór chwały, podczas którego nie było najmniejszej wątpliwości o Kogo w tym wszystkim chodzi. Pierwsza rzecz – ci artyści nie byli skupieni na sobie ani przez moment. Nikt nikogo nie hołubił, nie było zwracania uwagi na siebie nawzajem. Był tylko Jezus i Jego imię na ich ustach. Uwielbienie było obłędne, szalone, intensywne. Fantastyczna muzyka i najnowsze efekty wizualne użyte dla głoszenia Bożej chwały.

Wiele razy, kiedy oglądałem ich koncerty, nie dowierzałem, że ci ludzie, którzy wypełniali szczelnie te różne wielkie pomieszczenia, wchodzą tak zdecydowanie w modlitwę. Ale wczoraj przekonałem się, że tak jest istotnie. Przyglądając się ludziom wokół, tam naprawdę było bardzo niewielu ludzi na koncercie. Oni tam przyszli się modlić. A ja modliłem się razem z nimi. Wielka rzecz. Zastanawiałem się ilu tam było katolików? Księży chyba niewielu. W habicie pewnie byłem tylko ja. Ale nikt nie patrzył na mnie dziwnie. Wspólna modlitwa – to liczyło się nade wszystko. Nie zapomnę tego doświadczenia na długo. Byłem naprawdę szczęśliwy, że Bóg pozwolił mi być w tym miejscu, w tym kraju, gdzie rodzą się tak cudowne rzeczy, gdzie powstają tak niezwykłe Boże dzieła. W kraju takiej modlitwy...

Przy całym zachwycie, nie zabrakło jednak jednego, trochę smutnego momentu. W pewnej chwili zespół zarządził „komunię”. Oczywiście nie mogli jej udzielić wszystkim, więc wybrali kogoś z widowni, kto miał ją przyjąć w imieniu wszystkich. Rzecz jasna po całym wykładzie dotyczącym symbolicznej obecności Jezusa i po krótkiej modlitwie, bracia na scenie poczęstowali się kawałkiem chlebka ze stoliczka i popili to winkiem z kielichów. Koncert trwał nadal… W tym momencie poczułem się arcyszczęśliwy, że jestem katolikiem, że przyjmuję realne Ciało i Krew mojego Pana, mało tego – na moje słowo chleb i wino się w nie przemieniają. Uwielbiam Cię Jezu w Kościele Katolickim, Matce naszej…

A dziś dochodzę do siebie… Trochę to trudne, bo za chwilę rozpoczynamy nasz parafialny dzień skupienia, a późnym wieczorem bankiet naszej grupy teatralnej. Ale mam nadzieję, że Pan doda mi sił i pozwoli również jutro wstać i służyć. Tak jak potrafię, moim braciom w Kościele…

Słowo pokazuje mi dziś dwóch wychowawców, jak określił to jeden z komentarzy – Ducha Świętego i prześladowania. Duch, który przez Ojców Kościoła bywał nazywany trenerem męczenników i który uczy całej prawdy o Jezusie, prawdy, która daje siły do zniesienia nawet największych przeszkód i przeciwności. I prześladowania, których pierwotny Kościół nie unikał i nie chciał unikać. Hartowały wnętrze chrześcijan i pokazywały, że to, co najważniejsze w życiu, musi kosztować. Czasem płacili cenę najwyższą. Ale bez żalu. Bo wierzyli obietnicy…

Mnie takie wieczory, jak wczorajszy, pomagają dostrzec Boga Żyjącego, działającego pomiędzy nami. Duch Święty nie próżnuje – tłumaczy i objawia. A co z prześladowaniami? Czekam… Przygotowuję się… Na pewno nadejdą… Towarzysząc Jezusowi na poważnienie nie można ich uniknąć…

piątek, 29 kwietnia 2016

do przodu...


(J 15,9-11)
Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna.


Mili Moi…
Aktywności mi nie brakuje… Wczoraj cały dzień spędziłem przed ekranem przygotowując sobotni dzień skupienia dla naszej parafii. Mam z tego dużo radości. Tym więcej, że skupiamy się na świętym Piotrze w tym roku, który jest zdecydowanie moim ulubionym, ewangelicznym bohaterem. A będziemy mówili o jego zdradzie… Ciężki temat. Ale bardzo związany z naszym życiem…

Dziś prowadziłem natomiast przedostatni przed wakacjami dzień skupienia dla sióstr w Clifton. Też o świętym Piotrze – jakoś tak mnie natchnęło. Choć zupełnie w innym kontekście – wspólnoty i poszukiwania woli Bożej. Wściekałem się w drodze powrotnej. Nie wiem jak powstają korki, ale ten dzisiejszy mnie jakoś szczególnie wyprowadził z równowagi. Podziwiam ludzi, którzy spędzają w korkach pół życia. Wieczorem zaś spotkanie rady parafialnej. Bardzo przyjazna atmosfera i kilka pomysłów „pchniętych”. Przede wszystkim zatwierdzony projekt remontu łazienek. Można więc rozpoczynać. Z tego cieszę się najbardziej.

Jutro zaś kolejne muzyczne marzenie ma stać się rzeczywistością. Jadę do Bostonu na koncert Hilsong United. To znakomity, australijski, protestancki zespół reprezentujący jeden z tak zwanych „megakościołów”. Grają świetnie. No i modlą się śpiewem. Wczoraj wieczorem byłem też na spotkanie ze znakomitym ewangelizatorem – Johnem Michaelem Talbotem, niegdyś bardzo popularnym również w Polsce. On powiedział nam jedną ważną rzecz – śpiewajcie, dużo śpiewajcie, bo młodzi odchodzą do kościołów protestanckich przede wszystkim ze względu na muzykę, którą tam znajdują… To jest zdecydowanie dobra rada… (swoją drogą piękne spotkanie – proste wytłumaczenie Eucharystii… wiele humoru… sporo pięknych pieśni).

No i myślę dziś o tym najbardziej sprofanowanym słowie współczesności. Miłość. Tak wiele rzeczy się pod tym słowem rozumie. Tak wiele, które z prawdziwą miłością nie mają nic wspólnego. Ta, o której mówi Jezus łączy się zawsze z prawdziwą radością, co nie oznacza, że z wolnością od cierpienia. Ponieważ ani cierpienie radości, ani radość cierpienia nie wyklucza. Człowiek, który kocha potrafi przeżywać jedno i drugie z takim samym spokojem ducha, a w każdej sytuacji znajduje pokrzepienie w jedynym źródle miłości – w Jezusie.

Czasem pytam sam siebie – czy ja kogokolwiek potrafię kochać? Czy kocham? Badam swoją zdolność do ponoszenia ofiary… Czasem wydaje mi się, że jest dobrze, a za chwilę fakty temu przeczą. Jedno wiem – tęsknoty za miłością mi nie brakuje. I wiem też, że nikt nie może mi dać tego za czym tęsknię – tylko On… Pan, Miłość Objawiona…

PS. A wieczorem pod kościołem przydybałem z aparatem tego oto osobnika… Ukryty parafianin, którego od wielu miesięcy wyczuwałem nosem, a zobaczyłem dopiero dziś… Spokojny… Świadom swojej przewagi… Piękny…


wtorek, 26 kwietnia 2016

zmęczonych nóg mi trzeba...

zdj:flickr/Jussie D. Brito/Lic CC
(Mk 16,15-20)
Jezus ukazawszy się Jedenastu rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie. Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły.


Mili Moi…
Przepraszam za długie milczenie, ale mówiąc najszczerzej, nie miałem ani siły, ani weny do pisania w ostatnich dniach. Moje podróże z moimi gośćmi były cudowne i stały się dla mnie znakomitym źródłem relaksu psychicznego, ale fizycznie czuję się wyczerpany. Przejechałem w tych dniach wiele mil, co wiąże się oczywiście z dużym napięciem i skupieniem, żeby te zakonne skarby Kościoła wszędzie dowieźć bezpiecznie. Udało się. Zwiedziliśmy całkiem sporo i myślę, że siostry całkiem zadowolone wróciły wczoraj do domu. A ja od dziś zacząłem dochodzić do siebie. Najpierw się trochę wyspałem, a potem wszedłem w różne zaległości, których nazbierało się przez czas mojej nieobecności w domu. Ale wszystko na jak najlepszej drodze. I właściwie uświadomiłem sobie wczoraj na lotnisku, że za kilka tygodni ja sam mam tam pojechać, wsiąść do samolotu i zrealizować swój własny urlop w Polsce. To zupełnie niezwykłe… Kolejne wakacje. Już tak niedługo… Jedyne, co spędza mi sen z powiek, to moje spotkanie z moim czcigodnym promotorem i konieczność wyznania prawdy. Doktorat? Chyba nie w tym życiu… Staram się nie tracić nadziei, ale jest to z dnia na dzień coraz trudniejsze… Tym bardziej, że końcówka roku duszpasterskiego jest bardzo intensywna. Ostatnie przygotowania do I Komunii i Bierzmowania, czas Zesłania Ducha Świętego, Boże Ciało, nabożeństwa majowe… Ale damy radę…

A dziś myślę tylko nad jednym słowem z Ewangelii. Idźcie… To mnie cały czas bardzo dotyka. Nie tylko dlatego, że była to metoda Jezusa i Jego uczniów, ale również dlatego, że jest ona ściśle związana z historią naszego Zakonu. Franciszek ją wybrał i na niej oparł tę nową rodzinę w Kościele. Idźcie oznacza ni mniej ni więcej, tylko bądźcie w drodze z Ewangelią. A ja czuję, że w obecnym okresie mojego życia jestem jak najdalszy od realizacji tego zalecenia. A pragnienia wciąż są i modlę się, żeby Pan mnie kiedyś tak naprawdę posłał. Żebym usłyszał słowa, które stały się udziałem Barnaby i Pawła – poślijcie ich już na tę misję, do której ich przeznaczyłem. I poszli… Bardzo realnie i prawdziwie przebierając nogami.

A ja siedzę… Tworzę plany rozwoju parafii, zatrudniam, remontuję. Owszem, głoszę, ale pozbawiony dynamizmu drogi, bo jedyna odległość, którą przemierzam z Ewangelią to tych kilka metrów z klasztoru do drzwi zakrystii. A ona potrzebuje świeżości wiatru, zapachu pól, zmęczonych nóg i radości ze spotkania… Może jeszcze kiedyś… Czekam na ten dzień…

wtorek, 19 kwietnia 2016

i tym razem... żyć wiecznie...

zdj:flickr/BKL/Lic CC
(J 10,1-10)
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto nie wchodzi do owczarni przez bramę, ale wdziera się inną drogą, ten jest złodziejem i rozbójnikiem. Kto jednak wchodzi przez bramę, jest pasterzem owiec. Temu otwiera odźwierny, a owce słuchają jego głosu; woła on swoje owce po imieniu i wyprowadza je. A kiedy wszystkie wyprowadzi, staje na ich czele, a owce postępują za nim, ponieważ głos jego znają. Natomiast za obcym nie pójdą, lecz będą uciekać od niego, bo nie znają głosu obcych. Tę przypowieść opowiedział im Jezus, lecz oni nie pojęli znaczenia tego, co im mówił. Powtórnie więc powiedział do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ja jestem bramą owiec. Wszyscy, którzy przyszli przede Mną, są złodziejami i rozbójnikami, a nie posłuchały ich owce. Ja jestem bramą. Jeżeli ktoś wejdzie przeze Mnie, będzie zbawiony - wejdzie i wyjdzie, i znajdzie paszę. Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby [owce] miały życie i miały je w obfitości.


Mili Moi…
A dziś wzięliśmy „na tapetę” Waszyngton. Z założenia miało to być łażenie po mieście, bo choć Waszyngton jest pełen muzeów, to żadne z nas za nimi nie przepada, więc mijaliśmy je dziś. Ale samego łapania klimatu wystarczyło nam na cały dzień. Przede wszystkim była cudowna pogoda – 30 stopni Celsjusza, słonecznie i bezwietrznie. Jak to dobrze, że wziąłem krótkie spodenki. Poza jedną drobną wpadką, dzień był absolutnie udany. Otóż postanowiliśmy wybrać się do katedry. Podobno piękna… Szliśmy do niej ponad godzinę. I doszliśmy. Rzeczywiście piękna, ale od samych drzwi coś mi nie pasowało. A i na nas patrzono dziwnie, zwłaszcza kiedy powiedziałem, że nie chcemy kupować biletów na zwiedzanie, bo idziemy się modlić. Wpuszczono nas, a jakże… do katedry kościoła episkopalnego… A potem już było tylko weselej. Postanowiliśmy wrócić autobusem. Starałem się u kierowcy potwierdzić, czy jedzie tam, gdzie chcemy, a on o to samo zaczął pytać resztę pasażerów… Nie miał niestety pojęcia o swojej trasie… Więc po chwili wisiała nad nim usłużna staruszka i instruowała go którędy powinien jechać… Dotarliśmy jednak szczęśliwie na parking, a niedawno także do hotelu…

Przed chwilą odprawiliśmy Mszę Świętą… I pomyślałem jaki ten Pan Jezus cudowny… Przychodzi tak samo do pięknych, katedralnych wnętrz, jak i do śmierdzącego pokoju hotelowego (bo dziś niestety nie trafiliśmy najlepiej). Przychodzi do swoich dzieci zawsze, ilekroć jest wzywany. Niezawodny Bóg…. Ten, który jest bramą dla owiec, przez którą one przechodzą do wieczności…

Dziś kolejną owcę tam zaprosił, owcę ważną również dla mnie, owcę, za którą modliłem się dziś w Eucharystii. W nocy odszedł do domu Ojca Ryszard, tata mojego rocznikowego brata i przyjaciela, Krzyśka. Ryszard miał 59 lat i był też trochę moim tatą. Mamy taki zwyczaj w zakonie, że rodzice naszych braci, zwłaszcza tych z seminaryjnego rocznika, są rodzicami także dla nas i tak zwykle się do nich zwracamy – „mama i tata”.  Ryszard i Bożena byli jednak szczególni. Poruszeni moim losem i faktem, że nie miałem już rodziców, postanowili mnie niejako „zaadoptować”. We wszystkich uroczystościach zakonnych, podczas których eksponowano rodziców, czy organizowano dla nich jakieś oddzielne spotkania, ja siła rzeczy byłem sam. Wówczas Ryszard i Bożena prosili, żebym siadał z nimi i ich synem Krzysztofem, że oni będą dla mnie rodzicami, skoro już swoich własnych nie mam. Bardzo często ich podczas mojej formacji seminaryjnej odwiedzałem i szczerze lubiłem i lubię do dziś… Tym smutniej mi się zrobiło, kiedy dziś wieść o śmierci Ryszarda nadeszła. Wiedziałem, że jest jej bliski, ale po cichu modliłem się, żeby dotrwał do mojego urlopu, żebym mógł być na pogrzebie, a może nawet zdążyć się z nim pożegnać… Ale Pasterz wie lepiej… Więc Rysiu, „tato”, pamiętaj o nas w niebie i troszcz się tam o tych swoich rodzonych synów, ale i tych duchowych, bo sam wiesz, że nie jest łatwo być dobrym księdzem dzisiaj, nie raz o tym rozmawialiśmy…

A kiedy i nasza kolej nadejdzie, to może Ty nam tę bramę nieba otworzysz… W każdym razie mam szczerą nadzieję, że będziesz kolejnym, który odszedł po to, by żyć… I tym razem będziesz żyć wiecznie… Czekaj cierpliwie na nas… I pozdrów moją mamę… Powiedz, że z każdym rokiem mi do niej bliżej…

niedziela, 17 kwietnia 2016

i tęsknie...

zdj:flickr/Patryk/Lic CC
(J 6,55.60-69)
W synagodze w Kafarnaum Jezus powiedział: Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. A spośród Jego uczniów, którzy to usłyszeli, wielu mówiło: Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać? Jezus jednak świadom tego, że uczniowie Jego na to szemrali, rzekł do nich: To was gorszy? A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem? Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda. Słowa, które Ja wam powiedziałem, są duchem i są życiem. Lecz pośród was są tacy, którzy nie wierzą. Jezus bowiem na początku wiedział, którzy to są, co nie wierzą, i kto miał Go wydać. Rzekł więc: Oto dlaczego wam powiedziałem: Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli mu to nie zostało dane przez Ojca. Odtąd wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: Czyż i wy chcecie odejść? Odpowiedział Mu Szymon Piotr: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga.


Mili Moi…
Dni płyną, a my jeździmy… Już słabo mi się robi na widok samochodu… Setki mil przejechane, ale i wrażeń nie brakuje… Niagara obejrzana, także z kanadyjskiej strony. Ostatnio widziałem ją stamtąd 10 lat temu. Znacznie ciekawsze wrażenie, niż od strony USA. Przejście przez granicę… Cóż… Do Kanady średnio miło, ale z powrotem, wręcz przeciwnie. Może to zasługa pana Zawistowskiego, który nas odprawiał. Miły młody człowiek, który już niestety nie mówi po polsku, ale… aż chciało się wracać…

Środa to dolny Manhattan. Muzeum 9/11, które zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Najpierw trochę ruin i kiedy już zacząłem się zastanawiać co w tym ludzie widzieli, że niektórzy mi tak zachwalali, wówczas weszliśmy w ekspozycję dotycząca zamachu minuta po minucie… Wszystkie nagrania… Głosy ludzi… Treść ich telefonów do rodzin… Skaczący z okien… Wstrząsające… Ale chyba najbardziej poruszyły mnie nagrania… odprawy zamachowców na lotnisku. Nigdy wcześniej tego nie widziałem… Zwyczajni ludzie… W białych koszulach. To jakoś szczególnie uzmysłowiło mi, że śmierć czasem nadchodzi z zupełnie niespodziewanej strony. Z zaskoczenia…

Czwartek to już amisze i Lancaster. A po drodze nazaretański uniwersytet w Philadelphii. Pogoda nam się zrobiła iście wiosenna, więc z wielką przyjemnością spacerowaliśmy. Na mnie znów największy wrażenie zrobił cmentarz sióstr. Bardzo ich tam wiele, a prawie wszystkie nazwiska polskie. Żyły, modliły się, pracowały dla Jezusa. I tam ich prochy czekają na zmartwychwstanie. Każda miała swoją historię, każda zaniosła przed tron Pana jakieś dobro uczynione… Piękne miejsce. A wieczorem… Przedstawienie „Samson” (którego trailer u dołu zamieszczam. W ubiegłym roku widziałem w tym samym teatrze sztukę „Józef”, ale muszę przyznać, że ta podobała mi się jeszcze bardziej. Poruszające… I cenne refleksje. Jak choćby ta – łaska jest jak włosy – możesz zdecydować, że je obetniesz, ale one i tak odrosną. Chwała Najwyższemu za to miejsce, gdzie Biblia staje się tak prawdziwa…

Piątek to już spokojny kurs statkiem wokół Manhattanu i leniwy spacer po mieście. Najważniejsze miejsca odwiedzone. Można myśleć o następnym tygodniu wypraw… A dziś pochowałem kolejnego, odwiedzanego przeze mnie chorego. Joseph w lutym skończył 100 lat. Dziś odszedł po zasłużoną nagrodę. Polski weteran. Pięknie zabrzmiał nasz hymn śpiewany na koniec Mszy… Siostry dziś w gościach, a ja nadrabiam tygodniowe zaległości. Wszak nie mam urlopu i proboszczowanie trwa…

A dziś, kiedy słyszę Pana mówiącego – wśród was są tacy, którzy nie wierzą, to moje serce drży. Bo natychmiast nasuwają się kolejne pytania – ilu ich jest? No i chyba naturalnie – którzy? Jak to dobrze, że Bóg nie daje mi wglądu w ludzkie serca i tylko On zna poziom wiary innych. Ale za to dał mi możliwość spoglądania w moje własne. Tam szukam wiary, tam ją znajduję, tam ją chcę budować. Innymi mam się zajmować tylko służąc im pomocą w ramach moich ludzkich możliwości. Cała reszta zależy od Ojca, który tak wielu z nas dał łaskę – włączył nas przez chrzest do tej wspólnoty zbawienia, jaką jest Kościół. A co my na to? O tym może powiem kilka słów jutro… Postaram się…

Dziś, po zakończonych uroczystościach 1050 rocznicy chrztu Polski chcę tylko wyrazić wdzięczność mojemu Panu. Za to, że wierzę i że ta wiara nadaje sens mojemu życiu. Za to, że nie wyobrażam sobie mojego życia bez Niego. I za to, że wciąż za Nim tęsknię… Baaaaardzo…


wtorek, 12 kwietnia 2016

a po co?

zdj:flickr/Alessandro Grussu/Lic CC
(J 6,22-29)
Nazajutrz po rozmnożeniu chlebów lud, stojąc po drugiej stronie jeziora, spostrzegł, że poza jedną łodzią nie było tam żadnej innej oraz że Jezus nie wsiadł do łodzi razem ze swymi uczniami, lecz że Jego uczniowie odpłynęli sami. Tymczasem w pobliże tego miejsca, gdzie spożyto chleb po modlitwie dziękczynnej Pana, przypłynęły od Tyberiady inne łodzie. A kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że nie ma tam Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam szukali Jezusa. Gdy zaś odnaleźli Go na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: Rabbi, kiedy tu przybyłeś? W odpowiedzi rzekł im Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, żeście widzieli znaki, ale dlatego, żeście jedli chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec. Oni zaś rzekli do Niego: Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże? Jezus odpowiadając rzekł do nich: Na tym polega dzieło /zamierzone przez/ Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał.


Mili Moi…
Dziś kilka słów ze szczególnego miejsca… Z moimi gośćmi trafiliśmy nad Niagarę. Nie pierwszy już raz oglądam wodospad, ale za każdym razem coraz większe rozczarowanie. Dziś spowodowane remontem, który sprawia, że właściwie niczego nie da się zobaczyć. Ale, jako że dotarliśmy tu późnym popołudniem, to ufam, że nadrobimy wszystko jutro, bo dziś wszelakie atrakcje były niedostępne. Poza tym pogoda „pod zdechłym Azorkiem”, więc z radością delektujemy się już hotelowym spokojem…

Oczywiście podróżowanie z dwiema siostrami zakonnymi musi nastręczać niemało wesołych sytuacji. Wczoraj w Nowym Jorku podszedł do nas po dłuższym czasie obserwacji niejaki Mark, który koniecznie chciał nam zafundować deser i kawkę, bo siostry uruchomiły w nim falę wspomnień. Chodził swego czasu do katolickiej szkoły, mama była katoliczką, on sam nieco odsunął się od wiary… Bardzo miły człek… Miał wprawdzie pomarańczowe okulary, niebieską kurtkę i różową torbę na zakupy, ale… Dziś natomiast przeżyłem mój kolejny „pierwszy raz”. Wiele razy zastanawiałem się kiedy to nastąpi, a tu dziś… Zostałem zatrzymany przez policję… Na drodze rzecz jasna… Pan podszedł i zapytał czy wiem za co… Oczywiście wiedziałem. Troszkę za szybko chciałem nad tę Niagarę dotrzeć… Ale pan policjant zamiast na moje prawo jazdy, zaczął zerkać do wnętrze samochodu… Wyraz jego twarzy… Do tej chwili nie wiem jak go opisać… Młody człowiek… Ale gdybym miał podać przykład na „opad szczęki do ziemi” to już chyba zawsze ten policjant będzie moim punktem odniesienia. Zgiął się wręcz w pół i zaglądał, zaglądał, zaglądał… W końcu się ocknął i wziął moje prawo jazdy… Obejrzał je niedbale i zapytał – a ty jesteś księdzem? Skwapliwie potwierdziłem (bo wiem, że mój habit nie jest jednak wystarczająco czytelnym znakiem dla wielu). Na co pan uśmiechnął się, oddał mi prawo jazdy i powiedział – to zwolnij trochę, dobra? Wesoło nam było ze trzy godziny…

Poza tymi wesołymi przygodami, modlimy się wspólnie i gawędzimy… Dziś towarzyszy mi myśl o motywacjach poszukiwania Jezusa. One mogą być takie różne. Ale zastanawiam się czy w ogóle jakieś są? Czy my je sobie uświadamiamy? Po co my do Niego przychodzimy? On ma tylko jedno pragnienie. Dziś o nim mówi. To zresztą również pragnienie Ojca. Abyście uwierzyli…

Rzecz jasna nie chodzi o intelektualny fakt. Ten jest najłatwiejszy z całego aktu wiary. Chodzi o przeżywanie wiary jako relacji z Kimś, kto sam stał się chlebem. Nie tylko po to, żeby głód cielesny w nas zaspokoić, ale nade wszystko, aby wypełnić najgłębsze, duchowe pragnienia naszego serca.

Po co nam więc ta świadomość motywacji? Bo jeśli nie będziemy wiedzieli po co do Niego przychodzimy, to z cała pewnością nasze głody nie zostaną zaspokojone. Byłoby to bowiem ze szkodą dla nas. Nie zauważylibyśmy działania naszego Boga. Nie skorzystalibyśmy tak naprawdę. Wzięlibyśmy coś, czego wartości nie zdołalibyśmy ocenić. Perły wobec… Dlatego tak bardzo nam potrzeba świadomości. Tego, co Bóg może i tego, co pragnie dla nas uczynić… A potem dzieją się cuda… Bo już wiemy o co prosić w modlitwie…

niedziela, 10 kwietnia 2016

w Jego Kościele...

zdj:flickr/barnyz/Lic CC
(J 21,1-19)
Jezus ukazał się znowu nad Morzem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: Idę łowić ryby. Odpowiedzieli mu: Idziemy i my z tobą. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: Dzieci, czy nie macie nic do jedzenia? Odpowiedzieli Mu: Nie. On rzekł do nich: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus miłował: To jest Pan! Szymon Piotr usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę - był bowiem prawie nagi - i rzucił się w morze. Reszta uczniów dobiła łodzią, ciągnąc za sobą sieć z rybami. Od brzegu bowiem nie było daleko - tylko około dwustu łokci. A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech. A pomimo tak wielkiej ilości, sieć się nie rozerwała. Rzekł do nich Jezus: Chodźcie, posilcie się! Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: Kto Ty jesteś? bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i podał im - podobnie i rybę. To już trzeci raz, jak Jezus ukazał się uczniom od chwili, gdy zmartwychwstał. A gdy spożyli śniadanie, rzekł Jezus do Szymona Piotra: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Odpowiedział Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś baranki moje. I znowu, po raz drugi, powiedział do niego: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie? Odparł Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś owce moje. Powiedział mu po raz trzeci: Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie? Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: Czy kochasz Mnie? I rzekł do Niego: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego Jezus: Paś owce moje. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz. To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: Pójdź za Mną!


Mili Moi…
W piątek odebrałem cenną przesyłkę z Polski… Siostry zakonne doleciały szczęśliwie i zaczęła się ich amerykańska przygoda. Wczoraj o poranku opowiadały o sobie dzieciakom w Polskiej Szkole, a w południe pierwszy wyskok do Nowego Jorku. Pogoda przeokrutna. Kilka stopni powyżej zera i padający przez cały dzień deszcz. Okazało się, że najgorzej ubranym z tego towarzystwa… byłem ja… Zmarzłem strasznie. Ale zobaczyliśmy mnóstwo rzeczy. Oczywiście nie zabrakło iście amerykańskiego, klasycznego wydarzenia. W katedrze świętego Patryka podszedł do nas czarnoskóry wielkolud, dobrze ubrany. Rozłożył ramiona i poprosił, żebym go uścisnął. Mówię, że jestem cały mokry od deszczu. On na to, że to holy water… Uściskaliśmy się serdecznie, potem wyściskał siostry. Powiedział nam jak strasznie się cieszy, że nas w tej katedrze widzi. I poszedł dalej. Siostry mówią – skąd się znacie? A ja na to – pierwszy raz chłopa na oczy widzę… Ale już dawno nikt nie cieszył się na mój widok jak ten człowiek. Nie pamiętam też tak szczerego i nieudawanego powitania… Takie rzeczy tylko w Ameryce… :)

A dziś myślę sobie o „miejscu w Kościele”. Zobaczcie, że zarówno Jan, „umiłowany uczeń”, jak i Piotr mają swoje zadania we wspólnocie. Zdumiewa mnie, że to przewodniczenie wspólnocie nie zostało ostatecznie powierzone Janowi. Wszak Jezus mógł powiedzieć – no dobra, Piotrze, chciałem cię zrobić szefem, ale zawiodłeś na całej linii. Podczas gdy ty mnie zdradzałeś, Jan stał pod krzyżem, jemu powierzyłem swoją Matkę, jemu więc również zawierzę przewodzenie w moim Kościele. Nic takiego nie nastąpiło… Jan miał inne zadanie – miał poprowadzić Kościół w głąb. Miał Mu pokazać w co wierzy i miał objawić najgłębsze poruszenia serca Jezusa. Piotr zaś… jego misja trwa. Nawet grzech i ludzka słabość nie mogła jej zniweczyć. Serce Piotra uwolnione przez przebaczającą miłość Jezusa jest w stanie na nowo zmierzyć się z zadaniami jemu powierzonymi. On ma swoje miejsce w Kościele…


A Ty? A ja? Co do Ciebie Pan powiedział podczas śniadania wielkanocnego? Co Ty zobaczyłeś stojąc pod krzyżem w Wielki Piątek? Jaka jest Twoja misja? Bo przecież nie chodzi tylko o kilka groszy wrzuconych do koszyka na ofiarę. Bo przecież nie chodzi tylko o to, żeby przyjść do kościoła i coś tam zaczerpnąć. Chrześcijanin jest dawcą. Przede wszystkim dawcą. Bóg chce się posługiwać Tobą. Ty jesteś dla Niego ważny. Nie tylko Twój grosz. Dlatego jeśli siedzisz w kościelnej lawie i masz jakiś talent, wiesz jak coś zrobić, coś tam umiesz, to nie czekaj aż Cię poproszą, ale idź i powiedz – jestem, gdybyście mnie potrzebowali. Nie mów „nie mam czasu”, „to nie dla mnie”, „niech inni zrobią”. Bez Ciebie Kościół jest niepełny. Bez Twojego zaangażowania i podjęcia świadomej odpowiedzialności za tę wspólnotę, w której Bóg chce Cię zbawić... Nie czekaj... Pokaż Jezusowi jak Go kochasz – w Jego i Twoim Kościele… W Twojej parafii….

piątek, 8 kwietnia 2016

wznieś się...

zdj:flickr/Bob Lockwood/Lic CC
(J 6,1-15)
Jezus udał się za Jezioro Galilejskie, czyli Tyberiadzkie. Szedł za Nim wielki tłum, bo widziano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili? A mówił to wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co miał czynić. Odpowiedział Mu Filip: Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać. Jeden z uczniów Jego, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu? Jezus zatem rzekł: Każcie ludziom usiąść! A w miejscu tym było wiele trawy. Usiedli więc mężczyźni, a liczba ich dochodziła do pięciu tysięcy. Jezus więc wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym; podobnie uczynił z rybami, rozdając tyle, ile kto chciał. A gdy się nasycili, rzekł do uczniów: Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło. Zebrali więc, i ułomkami z pięciu chlebów jęczmiennych, które zostały po spożywających, napełnili dwanaście koszów. A kiedy ci ludzie spostrzegli, jaki cud uczynił Jezus, mówili: Ten prawdziwie jest prorokiem, który miał przyjść na świat. Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę.

Mili Moi…
Z wielkim niepokojem patrzę na to jak rzadko udaje mi się tu zajrzeć… Naprawdę chciałbym częściej, bo refleksji nie brakuje. Ale kiedy jedyne chwile dnia, w których mógłbym napisać kilka słów nadchodzą, to jestem już zwykle tak zmęczony, że padam na pyszczek… A atrakcji wiele…

Wczoraj na przykład popsuł mi się samochód. I błogosławię Pana, bo jest dobry. Czy to nie opatrznościowe, że właśnie wczoraj, czyli właściwie tuż przed naprawdę długimi trasami? Popsuł się solidnie, co sprawi, że naprawa pochłonie półtora mojej miesięcznej, proboszczowskiej pensji. Ale co zrobić? W tej rzeczywistości bez samochodu ani rusz. A jak wspominałem odbieram dziś z lotniska cenną przesyłkę – dwa wielebne naczynia konsekrowane w postaciach sióstr zakonnych, z którymi czeka mnie w najbliższych tygodniach sporo mil przejechanych. Ufam, że bezpiecznie i z dużą dozą radości.

Wczoraj też bardzo piękne spotkanie małżeństw na temat – jak traktuję Boga w moim życiu? Cieszy mnie, że utrzymuje się dość stała liczba osób. Ale to, co cieszy mnie najbardziej, to fakt, że te nasze spotkania zaczynają mieć taką formę, o jaką od początku mi chodziło, a mianowicie – zaczyna się jakaś rozmowa między nami. To już nie jest tylko przekaz jednokierunkowy, ale pojawiają się pytania, a niektórzy nawet pokusili się o wyrażenie swoich myśli. To dużo… Bo z tą otwartością nie jest wcale tak łatwo. I ja to rozumiem. Tym bardziej się cieszę z każdego kroku, który udaje nam się uczynić wspólnie.

Takim motywem, który nam wczoraj towarzyszył, był Bóg, który może wszystko i jest naprawdę zainteresowany relacją z nami… Dziś, jakby na potwierdzenie tych intuicji, widzimy Jezusa, który karmi głodnych. Każdy człowiek w tym tłumie ma dla Niego znaczenie, każdy jest Mu drogi, wobec każdego chce okazać miłosierdzie. Ludzi jest tak dużo, że Pan decyduje się zatroszczyć się o nich w sposób nadprzyrodzony. Czyni tak, bo może. Ma moc i władzę. A Apostołom brakuje na tę nadprzyrodzoność otwartości…

Mam takie wrażenie, że to dość powszechna postawa, zwłaszcza w naszej modlitwie. Stajemy przed Panem, prosimy… i nie spodziewamy się, że On mógłby na nasze prośby odpowiedzieć, że mógłby nas wysłuchać. Żyjemy nadal po swojemu, wytężając wszystkie siły, żeby uzyskać to, o co jeszcze przed chwilą Jego prosiliśmy – oczywiście czynimy to według naszych, ziemskich pomysłów i rozwiązań. Zwykle się nie udaje. I co robimy? Przypominamy sobie, że prosiliśmy Boga, przychodzimy do Niego i wyrażamy nasze pretensje, że nas nie wysłuchał. Interesujące… A wszystko dlatego, że my nie wysłuchaliśmy Jego… Bo kiedy chciał nam powiedzieć na jakiej drodze otrzymamy to, o co prosimy, w jaki sposób będzie chciał nam tego udzielić, nas już na tej modlitwie nie było… Nie mogliśmy spędzić z Nim zbyt wiele czasu, bo przecież trzeba działać… I tak kręcimy się w kółeczko, a życie mija… Może czas zacząć Go słuchać…

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

cywilizacja życia...


(Łk 1,26-38)
Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, . Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł.

Mili Moi…
Przeżyliśmy wczoraj piękną Niedzielę Miłosierdzia. W naszym kościele ona zawsze jest świętowana okazale. Trzygodzinna adoracja Najświętszego Sakramentu, zakończona nabożeństwem do Miłosierdzia Bożego o godzinie 15.00. Już wczoraj sobie myślałem ile tego miłosierdzia światu potrzeba, temu światu, który szczyci się swoim rozwojem, tej cywilizacji, która pod pozorem wrażliwości jest jedną z najbardziej niewrażliwych w historii…

Bo dziś Dzień Świętości Życia… Jan Paweł II, który widział jasno walkę cywilizacji życia z cywilizacją śmierci ustanowił ten dzień po to, żeby przypominał, zwłaszcza katolikom, że wierzą w Boga, który jedyny jest Panem życia i śmierci. Jedyny!!! Od kilu dni rozgorzała na nowo dyskusja o aborcji. Te same, do znudzenia powtarzane argumenty, to samo „bicie piany”, oklaski dla „mądrych księży”, którzy oczywiście w swojej mądrości dystansują się od orzeczeń episkopatu, gromy na tych wszystkich, którzy ośmielają się dowodzić, że człowieczeństwo i jego początek to nie kwestia światopoglądu… Nie zamierzam włączać się w tę dyskusję. Jest już wystarczająco dużo słów w tym świecie. Zamierzam się modlić. Bo coraz głębiej przekonuje się, że cywilizację śmierci może pokonać jedynie modlitwa – pokorna i pełna miłości… Od wielu lat jestem zaangażowany w Duchową Adopcję Dziecka Poczętego. Dał mi Pan Bóg tę łaskę, że jako ksiądz mam większe możliwości, żeby ją szerzyć, gdzie tylko się pojawiam. W ubiegłym roku w naszej parafii ponad pięćdziesiąt osób podjęło to zobowiązanie modlitewne. Mam nadzieję, że w tym roku będzie ich więcej. W praktyce bardzo leży mi na sercu los samotnych matek, bo sam jestem synem jednej z nich. Pomagam, jak potrafię, także materialnie, jeśli to tylko jest możliwe. Ale jedno wiem – walka między cywilizacjami trwa i się radykalizuje, a zamieszanie w sercach i umysłach jest dla mnie najlepszym dowodem, że demon jest naprawdę przyparty do muru i rzuca na szalę wszystkie swoje siły…

W tej konfrontacji wiem jeszcze jedno… Wiem, po której stronie chcę stać, niezależnie od tego, ile miałoby to kosztować. Jestem za życiem i nie ma we mnie zgody na to, żeby ktokolwiek decydował czy i jak długo ono ma trwać niezależnie od poziomu desperacji i dramatycznych okoliczności. Nie zamierzam nikogo potępiać, ani odsądzać od czci i wiary, ale w konfesjonale spotkałem dziesiątki kobiet, które zdecydowały się zabić swoje dzieci i nikt mnie nie przekona, że to najlepsze rozwiązanie, nikt mi nie wmówi, że ono jest dobre. Matka dokonująca aborcji nie przestaje być matką. Jest matką zabitego dziecka, do którego śmierci się przyczyniła i musi z tym żyć. A kiedy dociera to do jej świadomości, i kiedy wypłacze już wszystkie łzy, musi się zmierzyć z potężnym smutkiem, któremu zaradzić może tylko Boże Miłosierdzie. Ale wtedy już przy niej nie ma tych, którzy tak bardzo zachwalali to „proste rozwiązanie”.

Więc jako przedstawiciel ciemnogrodu i zacofanego, niemedialnego kapłaństwa, chce dziś wołać do mojego Pana, Jezusa Chrystusa, który jest Miłością samą, aby przytulił do serca te wszystkie moje siostry, którym ktoś, kiedyś zrobił ogromną krzywdę i które z tym smutkiem i cierpieniem muszą żyć. Jezu ożyw obumarłe serca… Ożyw do życia, które w Tobie nigdy się nie kończy, ale trwa na wieki. I pozwól im spotkać kiedyś ich dzieci – pełne radości i życia… Przebaczające…

piątek, 1 kwietnia 2016

w drogę???

zdj:flickr/Dakota/ Lic CC
(J 21,1-14)
Jezus znowu ukazał się nad Morzem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: Idę łowić ryby. Odpowiedzieli mu: Idziemy i my z tobą. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: Dzieci, czy macie co na posiłek? Odpowiedzieli Mu: Nie. On rzekł do nich: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus miłował: To jest Pan! Szymon Piotr usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę - był bowiem prawie nagi - i rzucił się w morze. Reszta uczniów dobiła łodzią, ciągnąc za sobą sieć z rybami. Od brzegu bowiem nie było daleko - tylko około dwustu łokci. A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech. A pomimo tak wielkiej ilości, sieć się nie rozerwała. Rzekł do nich Jezus: Chodźcie, posilcie się! Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: Kto Ty jesteś? bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i podał im - podobnie i rybę. To już trzeci raz, jak Jezus ukazał się uczniom od chwili, gdy zmartwychwstał.


Mili Moi…
Niech święto trwa bez końca… Oktawa Wielkanocna sprawia, że każdego dnia na nowo spotykamy się z prawdą o Zmartwychwstaniu. Rozmyślam sobie o jej znaczeniu w moim życiu i wciąż widzę, że tak wiele spraw, które są niesłychanie ważne, domaga się wskrzeszenia. Proszę o to Jezusa całym sercem, bo tak wiele ideałów się we mnie zatarło. Pęd życia je zmiótł… A może tylko zweryfikował… Nie wiem sam, ale widzę wyraźnie, że jest we mnie wiele tęsknot za świętością, która wciąż wydaje mi się odległa. Tyle rzeczy z nią wygrywa. Tyle spraw okazuje się w codzienności ważniejszych.

W Wielkim Poście oddawałem się lekturze Wczesnych Źródeł Franciszkańskich. Wpatrywałem się w Świętego Franciszka i jego ideał ewangelicznego życia, który mnie przecież kiedyś pociągnął i nadal zachwyca. Nie dziwi mnie, że nasz zakon po ośmiu wiekach istnienia okrzepł i próbuje się jakoś odnaleźć w zmieniającej się rzeczywistości, a przez to chyba ma spore trudności w realizacji ideału. Tak najszerzej, instytucjonalnie. Ale przecież franciszkaninem można być także wówczas, kiedy instytucja troszkę słabnie. Nie ma najmniejszych przeszkód. A jednak okazuje się to trudne. A zwłaszcza w Ameryce…

Czasem tak bardzo tęsknię za wędrowaniem… Jak pierwsi franciszkanie. Ubogo i z pełnym zaufaniem do Opatrzności. Kiedy rano zapalam świecie w kościele, do którego prawie nikt nie przychodzi ( z największym szacunkiem do tych kilku osób, które jednak są), to myślę sobie czasem – tylu ludzi czeka na Ewangelię i naprawdę nie ma im kto jej zanieść. Co by zrobił święty Franciszek? Czy porwany Boża miłością nie ruszyłby z miejsca? Dziś? Teraz? Natychmiast? Nie samochodem… Ale pieszo… Od miasta do miasta… Głosząc wonne słowa naszego Pana… Nie da się? Eee tam… Wszystko się da…

Ale się rozgadałem… O tęsknotach. Ale to dlatego, że myślę sobie, że moje życie musi być przemienione prawdą o Zmartwychwstaniu. Nawet jeśli jestem „przywiązany” do miejsca, nawet jeśli Pan postawił mnie w tej „Ziemi Świętej”, mam być człowiekiem zmartwychwstania. Nie zapomnieć o ideale, nie tracić zapału, nie wahać się wobec odrobiny szaleństwa… Niczym Piotr z dzisiejszego Słowa, wskoczyć do wody i wpław, natychmiast, jak najszybciej zbliżać się do Jezusa. Każdy sposób jest dobry, żeby być z Żyjącym i pozwalać Mu się ożywiać. Niech On wskrzesza wszystkie moje dobre pragnienia i używa ich tu i teraz, tak jak On tego chce…