środa, 23 sierpnia 2017

u Tima w Timonium...


(Mt 19,23-30)
Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, powiadam wam: Bogaty z trudnością wejdzie do królestwa niebieskiego. Jeszcze raz wam powiadam: Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Gdy uczniowie to usłyszeli, przerazili się bardzo i pytali: Któż więc może się zbawić? Jezus spojrzał na nich i rzekł: U ludzi to niemożliwe, lecz u Boga wszystko jest możliwe. Wtedy Piotr rzekł do Niego: Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy? Jezus zaś rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi.


Mili Moi…
Szczęśliwie kolejny, trzeci już rozdział doktoratu trafił na biurko mojego promotora. Teraz tylko oczekiwać na poprawki. Zacząłem też wytężona lekturę do ostatniego rozdziału, który, mam szczerą nadzieje, powstanie do końca października. Zrobię wszystko, żeby tak właśnie się stało…

Presja różnych przeżyć, myśli i odczuć sprawiła, że postanowiłem zrobić sobie dzień wolny. W towarzystwie dwóch sympatycznych niewiast (siostry zakonnej i jej bratanicy z Polski) udaliśmy się na wycieczkę do Waszyngtonu. Ale najpierw nawiedziliśmy moja parafiankę M i jej rodzinkę. Wyprowadzili się w minionym roku i zamieszkali w pobliżu Baltimore. A skoro byłem już tam…

Być może niektórzy z Was czytali książkę „Odbudowana”. Bardzo popularna pozycja w Polsce w ostatnich miesiącach. Jest to swoiste świadectwo proboszcza jednej z amerykańskich parafii, którą, poprzez zastosowanie wielu różnych zabiegów ewangelizacyjnych udało się wyprowadzić z zapaści. Duch Święty tchnął tak mocno, że obecni przychodzi tam kilka tysięcy ludzi na niedzielną Eucharystię, a w Boże Narodzenie wynajmują wielką halę, bo nie są w stanie pomieścić ludzi w kościele. Proboszcz Michael (nomen omen!) zaczął się po prostu zastanawiać czego potrzebuje statystyczny Tim z Timonium (dzielnica, w której mieści się kościół) w dziedzinie ducha… Wszystkim tę pozycję polecam. Oczywiście sam przeczytałem ja już jakiś czas temu i marzyło mi się, żeby tę parafię odwiedzić… Bo to realnie istniejące miejsce – parafia Narodzenia Pańskiego w Baltimore.

I stanąłem w niedzielny wieczór pod drzwiami tego kościoła. Oczywiście wszystko zamknięte. Ale podszedł do nas starszy parafianin… Pogadaliśmy… Był absolutnie zaskoczony, że przyjechaliśmy zobaczyć to miejsce. Wyjaśniłem mu, że dla mnie to swoiste sanktuarium nowej ewangelizacji… Zrobił nam zdjęcia, poprosił o adres mailowy, obiecał, że opowie o wszystkim proboszczowi… Nie wiem kto był bardziej przejęty – on, czy ja… W każdym razie klęknąłem u drzwi tego kościoła i modliłem się o Ducha… Dla naszej parafii w Bridgeport i dla każdej innej. Bo amerykańska parafia Narodzenia Pańskiego w Timonium, dzielnicy Baltimore, jest żywym dowodem, że Bóg czyni cuda również w perspektywie życia parafialnego… Takie małe marzenie Pan pozwolił mi zrealizować…

A dziś trochę uśmiecham się do zapobiegliwości Piotra… Nie tylko dziś, jak się okazuje, warto mieć omówione wszystkie sprawy, żeby człek na końcu nie został zaskoczony jakąś niespodzianką. Czy można mieć do nich pretensje, że trochę skupili się na sobie, że obawiali się, czy nie zostaną na końcu z niczym? To takie ludzkie… I Jezus też zdaje się na nich nie obrażać, nie karci ich, ale zapewnia, że ich nagroda będzie sowita i adekwatna do poniesionych kosztów.

Co ciekawe, to Apostołom wystarczyło. Temat gratyfikacji materialnej właściwie już nie wraca. Za to pojawiają się inne – kto jest największy, kto będzie siedział po prawej i po lewej. Człowiek spokojny o byt materialny, dociera do innego rodzaju pragnień – czasem jest to władza, a czasem po prostu wystarczająco silna pozycja – żeby się ze mną liczono i żebym to ja dyktował warunki… W każdej sprawie naszego życia jesteśmy ludźmi – z całym pięknem człowieczeństwa i ze wszystkimi jego ograniczeniami… A Pan się nie zraża… I przychodzi do takich, jacy jesteśmy… I takich powołuje… I takimi się posługuje…

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

o. Kolbe, pamiętaj o mnie...


12 To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. 13 Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. 14 Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. 15 Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. 16 Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał - aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. J 15, 12-16

Mili Moi…
Dziś taki szczególny dzień – wspominamy bohatera naszej wiary, naszego współbrata, świętego Maksymiliana Kolbe. Postać ta jest mi szczególnie droga, bo jego dziełu zawdzięczam poniekąd to, że dziś jestem franciszkaninem. Na pierwsze rekolekcje powołaniowe pojechałem odpowiadając na zaproszenie w Rycerzu Niepokalanej. Od tej chwili już na zawsze pozostaję dłużnikiem św. Maksymiliana. Ten dług staram się spłacić również moja pracą doktorską, która w bólach się rodzi, ale wierzę głęboko, że w tym tygodniu kolejna partia tekstu trafi na biurko mojego promotora.

Ojciec Kolbe kojarzy się z ofiarą za współwięźnia. I prawidłowo… Ale im więcej o nim czytam, tym bardziej jestem przekonany, że on umierał przez całe życie. To był niesłychanie słaby fizycznie człowiek. Dysponował jednym sprawnym płucem, które sprawiało, że cały jego organizm nie funkcjonował właściwie. I ten właśnie słaby człowiek dokonywał niezwykłych ewangelizacyjnych cudów. Założył wydawnictwo w chwili, kiedy wiele innych wydawnictw bankrutowało, zbudował klasztor, w którym mieszkało w szczytowym momencie około 700 zakonników, pojechał na misje do Japonii bez pieniędzy, bez znajomości języka, bez wybranego miejsca, bez zabezpieczeń, a po miesiącu wydał pierwszy numer Seibo no Kishi (japońskiego Rycerza Niepokalanej). Dla Boga i Niepokalanej gotów na wszystko. Marzył, żeby być dla Maryi startym na proch (co zresztą wypełniło się dosłownie u kresu jego życia).

Myślę o nim dziś szczególnie, bo w życiu księdza (jak w życiu każdego innego człowieka) nie zawsze jest tylko „fajnie”. Przychodzą różnorakie kryzysy, którym jakoś trzeba sprostać, a mnie się chyba zbierało już dość długo… I dochodzę do wniosku, że po trzech latach mojej obecności w USA nadeszła chwila zmierzenia się z poważnym „kłopocikiem” (jak mawiał o. Kolbe). Mam w ostatnim czasie ogromne poczucie bezsensu mojej obecności tu. Nie widzę żadnego celu, ku któremu Bóg mnie tu prowadzi, a przeze mnie tę moja parafię. Nie widzę żadnych owoców mojego działania. I to wszystko jest niesłychanie frustrujące. Mam wrażenie, że drepczę w miejscu i tracę czas – zarówno mój, jak i moich parafian…

Bynajmniej nie zamierzam się nad sobą użalać i nie oczekuje pocieszeń… Nie, nie… Dziele się tu moim życiem, więc piszę o tym, co we mnie… Modle się, czytam, rozmyślam, proszę Boga o światło… Ufam, że On działa także w takich chwilach, a może nawet mocniej i intensywniej. Nie tracę nadziei, choć dominują we mnie uczucia trudne – rozczarowanie, zniechęcenie, złość… Pytam Go co dnia – po co mnie tu przysłałeś, skoro moje wszystkie wysiłki rozpływają się w jakimś niebycie, skoro tak niewiele mogę zrobić? W takich chwilach mocno wraca w pamięci Polska i tak wielu ludzi spragnionych, którzy chcieli działać, którzy walczyli o czas dla Boga, którzy chcieli wziąć moja posługę, wycisnąć ją do ostatniej kropli…

Więcej we mnie pytań, nić odpowiedzi… Trwam, żadnych decyzji nie zmieniam… Wciąż wierzę, że to ma jakiś sens, że w tym wszystkim jest wola Boża. Myślę o młodym chłopcu, Amakim, Japończyku, który wyznał po swoim chrzcie o. Kolbemu – gdybyście tu nie przyjechali, ja wciąż byłbym poganinem… Z pewnością warto i dla jednego człowieka… Z całą pewnością warto… Choć pragnienia w sercu są znacznie większe…

Modlitwom Przyjaciół jak zawsze z całego serca się powierzam…

wtorek, 8 sierpnia 2017

to niemożliwe...

zdj:flickr/texaus1/Lic CC
(Mt 14,22-36)
Skoro tłum został nakarmiony, Jezus zaraz przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Wtedy Jezus odezwał się do nich: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. Na to odpowiedział Piotr: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”. A On rzekł: „Przyjdź”. Piotr wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: „Panie, ratuj mnie”. Jezus natychmiast wyciągnął rekę i chwycił go, mówiąc: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?” Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: „Prawdziwie jesteś Synem Bożym”. Gdy się przeprawili, przyszli do ziemi Genezaret. Ludzie miejscowi, poznawszy Go, rozesłali posłańców po całej tamtejszej okolicy, znieśli do Niego wszystkich chorych i prosili, żeby przynajmniej frędzli Jego płaszcza mogli się dotknąć; a wszyscy, którzy się Go dotknęli, zostali uzdrowieni.

Mili Moi…
Moich kilka refleksji zdrowotnych sprawiło, że stałem się adresatem licznych porad i diagnoz. Jest coś z prawdy w tym przekonaniu, że Polacy to medycy z urodzenia i dwa, trzy objawy, pozwalają nam z całą pewnością orzekać o schorzeniach sąsiada. Po wysłuchaniu wszystkich rad rzeczywiście poczułem się chory… Oczywiście nieco żartuję. Doskonale wiem, że wszystkie dobre słowa płyną z życzliwości i wierzę głęboko, że mój doktor tu na miejscu będzie równie dociekliwy i niczego z góry nie będzie wykluczał. Na razie zaczęliśmy od badania snu. Wkrótce czeka mnie nocna diagnostyka. I zobaczymy czy w tym właśnie jest „pies pogrzebany”. Ale wszystkim życzliwym z serca dziękuję i jak zawsze polecam się modlitewnym westchnieniom…

Rzeczywistość przywitała mnie życzliwie, ale stanowczo… Trzeba się brać za robotę. Nie wspominając o mojej pracy doktorskiej, przede mną projekt budżetu parafialnego na przyszły rok. To kolejna różnica między Polską, a USA. Tu działania finansowe się planuje, rozpisuje, przewiduje. Nie wyrokując o słuszności takich działań, z całą pewnością wiążą się one z większym nakładem pracy każdego proboszcza. A poza tym wyraźnie czuć nadchodzący koniec wakacji. Spotkania związane z planowaniem całorocznej pracy naszych przyparafialnych instytucji bez wątpienia o tym mnie przekonują.

Mam nadzieję, że sił na to wszystko wystarczy, a kiedy ich brakuje, źródło dla ich uzupełnienia może być tylko jedno. Patrzę sobie dziś na Piotra kroczącego po falach i po raz kolejny myślę – Jezus jest Panem rzeczy niemożliwych. Problem jest zawsze tylko jeden – droga do przejścia wydaje się zbyt długa, a okoliczności zbyt przerażające. I nawet jeśli człek wyjdzie z tej łajby i stanie z niedowierzaniem w tych wzburzonych falach, i nawet jeśli uda mu się zrobić jakieś dwa kroki, to rad byłby, gdyby burza nagle ucichła, a on spokojnie, nawet wpław mógłby dotrzeć do celu. A tu żadnych zmian.

Wiele razy już to przerobiłem. Entuzjazm u początku, wszystko wydaje się iść właściwie, kontakt wzrokowy z Jezusem jest, burza szaleje, ale co nam tam burza! Ale po jakimś czasie ta burza staje się taka uciążliwa, nic się nie zmienia, taki kawał drogi do przejścia – to się przecież nie może udać! A niech się człek jeszcze potknie, niech się jakiegoś szalonego powiewu wiatru wystraszy… I nagle oczy Jezusa znikają z horyzontu, a to, co dotąd było możliwe, znów niemożliwym się staje. Nic tylko utonąć, bo usiąść i się rozpłakać nie ma gdzie…

No i dziś znów sobie przypomniałem, że bez ustawicznego patrzenia w Jego oczy ani łatwe, ani trudne sprawy mojego życia udać się nie mogą. O niemożliwych już nie wspominając. Źródło mocy jest jedno i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A meteorolodzy powiadają, że z pogodą może być bardzo różnie…

piątek, 4 sierpnia 2017

Bogu - duszę...

(Mt 13,54-58)
Jezus przyszedłszy do swego miasta rodzinnego, nauczał ich w synagodze, tak że byli zdumieni i pytali: Skąd u Niego ta mądrość i cuda? Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego Matce nie jest na imię Mariam, a Jego braciom Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas? Skądże więc ma to wszystko? I powątpiewali o Nim. A Jezus rzekł do nich: Tylko w swojej ojczyźnie i w swoim domu może być prorok lekceważony. I niewiele zdziałał tam cudów, z powodu ich niedowiarstwa.

Mili Moi…
Czas gości powoli dobiega końca. Od jutra wraca zwyczajny porządek dnia, bez wyjazdów, długich, wielokilometrowych spacerów. Od jutra, nie, może od poniedziałku, trzeba zacząć nadrabiać różne sprawy odłożone na kilka dni, a nie wymagające pilnej interwencji. Z jednej strony się cieszę, bo zmęczony jestem okrutnie, ale z drugiej – zwiedzanie Ameryki z gośćmi zawsze daje jakieś poczucie baśniowej nierzeczywistości. Mam tylko nadzieję, że zderzenie z mniej baśniową codziennością nie okaże się zbyt bolesne…

Dziś myślę sobie o świętym Janie Marii Vianneyu. Patron wszystkich kapłanów (od niedawna) a szczególnie proboszczów (od dawna). Zamieściłem jego podobiznę na jednym z moich obrazków prymicyjnych, bo jego przeżywanie kapłaństwa bardzo mi imponuje. Z kilku tysięcy obrazków prymicyjnych zostały mi bodaj dwa, w tym jeden właśnie ze św. Janem. Patrzę sobie dziś na niego i czytam słowa zamieszczone na tym obrazku – Bogu duszę, ludziom serce, sobie krzyż. Nie są nadzwyczaj twórcze, bo nie takie miały być. Bardzo głęboko u początku mojego kapłaństwa wierzyłem, że tak właśnie będę je przeżywać. Po jedenastu latach bynajmniej się z tego nie wycofuję, ale trochę się do tych słów uśmiecham, bo z ich realizacją jest ciągle krucho.

Przeczytałem w życiu kilka książek o Janie Vianneyu, ale w pamięć zapadła mi szczególnie jedna rzecz – jego kilkakrotnie ucieczki z parafii, w której został mianowany proboszczem. Były one spowodowane poczuciem odpowiedzialności, której nie czuł się na siłach dźwigać, oraz ogromem pracy duchowej, którą należało tam wykonać, a która, według niego, była ponad jego siły. Za każdym razem jednak wracał – z dokładnie tych samych przyczyn – poczucie odpowiedzialności i duchowa praca do wykonania. Czynił tak, ponieważ naprawdę kochał swoich parafian, współczuł im ich duchowej biedy i postanowił zrobić wszystko, żeby spotkać ich z Bogiem…

Ileż razy myślałem już o ucieczce z Bridgeport. Czuję wyraźnie, że odpowiedzialność mi powierzona zdecydowanie mnie przerasta, a moja praca… Cóż, oceniam jej efektywność bardzo krytycznie. Słaby jestem. Chyba zdecydowanie za słaby na to miejsce i czas. Nie umiem modlić się i pościć za moich parafian w takim stopniu, jak św. Jan. Moja miłość, której sporo w sobie odkrywałem, powoli zmienia się w bezsilność. Może to dobrze. Może to lekcja dla mnie. Może muszę przekonać się, że nie wiem nic, a moc duchowa doskonali się poprzez słabość. Obserwuję, słucham, rozmyślam… I nie uciekam. Nie uciekam, bo Kościół w osobach moich przełożonych mnie tu przysłał. Być może na krzyż. Wszak to też tajemnica życia mojego Pana, w której mam Go naśladować. Więc niech moja bezsilność stanie się modlitwą…

A Ty święty Janie, opiekuj się moim kapłaństwem. Obym nigdy nie zwątpił w moje posługiwanie. Choćby jego efekty pozostawały dla mnie całkowicie zakryte. Naucz mnie modlić się i pościć. I naucz mnie kochać moich parafian. Wszystkich…