środa, 2 grudnia 2015

okruchy...

zdj:flickr/Dean Shareski/Lic CC
(Mt 15,29-37)
Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając z sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił. Tłumy zdumiewały się widząc, że niemi mówią, ułomni są zdrowi, chromi chodzą, niewidomi widzą. I wielbiły Boga Izraela. Lecz Jezus przywołał swoich uczniów i rzekł: Żal Mi tego tłumu! Już trzy dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby kto nie zasłabł w drodze. Na to rzekli Mu uczniowie: Skąd tu na pustkowiu weźmiemy tyle chleba żeby nakarmić takie mnóstwo? Jezus zapytał ich: Ile macie chlebów? Odpowiedzieli: Siedem i parę rybek. Polecił ludowi usiąść na ziemi; wziął siedem chlebów i ryby, i odmówiwszy dziękczynienie, połamał, dawał uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, a pozostałych ułomków zebrano jeszcze siedem pełnych koszów.

Mili Moi…
No i już połowa tygodnia… I trudno powiedzieć, żebym wymierne owoce swojej pracy obserwował… A wiele się oczywiście dzieje… Wczoraj cały dzień spędziłem w Bostonie, w towarzystwie starego przyjaciela Roberta, z którym w Polsce od lat nie mogliśmy się spotkać, a tu – proszę bardzo… Dawne dzieje… Wspólne pielgrzymowanie do Częstochowy… Wówczas to była ekipa… A dziś – Robert, doktor habilitowany, żona, dwójka dzieci, stypendium w Californii, konferencja naukowa w Bostonie. Miło, że w ogóle chce jeszcze ze mną, szarakiem gadać… :) Ale tak na poważnie to był bardzo miły czas… Okazuje się, że po latach wciąż tematów nie brakuje, a rozmowy całkiem świeże, a nie tylko „o starych, dobrych Polakach”.

A dziś od rana walka z internetem, telefonami, telewizją… Postanowiliśmy pozałatwiać kilka niedokończonych spraw. A że mieliśmy dziś wyjątkowo eksperta w domu, który się na wielu tych rzeczach zna i nam podoradzał, to prawie wszystko udało się zrobić. Ale kosztuje to ogromnie dużo czasu… Jeden telefon w sprawie naszej sieci komórkowej zajął nam niemal dwie godziny… Koszmar… 

A kolejne dni nie przyniosą szans na zmiany… Pierwszy piątek w perspektywie… Muszę wesprzeć proboszcza seniora, bo z mojej grupy chorych zostało już niewielu. On zaś ma wciąż tłumy… Moi jakoś szybciej są zapraszani do domu… W sobotę dzień skupienia dla małżonków. Jedno, co cieszy, to adwentowe, poranne Roraty. W tym roku mam jakieś głębsze doświadczenie wędrowania w ciemnościach… :)

Myślę sobie o tej misji Jezusa, z którą przyszedł na ten świat. Ona jest tak wyraźnie dziś w Słowie ukazana. A ja mam w niej swój udział. Po pierwsze przychodząc do Niego i czerpiąc z tej miłości, którą wciąż przynosi. Jestem szczęściarzem, bo Pan dał mi łaskę to zrozumieć. Wielu wokół mnie podobnych szczęściarzy. Ale jeszcze więcej tych, którzy, jak mówi Pismo, „nie odróżniają prawej ręki od lewej” i nie mają pojęcia, że ich Zbawiciel umarł dla nich i pozostawił im takie zasoby łaski, że mogą być niebiańsko szczęśliwi już tu, na ziemi.

Trzeba ich przekonać, powiedzieć im, pokazać… I tu się zaczynają schody… Bo często pojawia się argument – ale co ja mogę??? Przecież to niewiele, które mam, nie nakarmi tysięcy… Czyżby? Gdybyśmy tylko uwierzyli, że nasze okruchy mogą, pobłogosławione przez Pana, stać się pożywnym chlebem dla tłumów, to działyby się cuda na naszych oczach i z naszym udziałem…. Gdybyśmy tylko uwierzyli, że to „mało”, które mamy w zupełności Bogu wystarczy, bo On może to wszystko dzielić między innych w sposób nadobfity… To takie moje marzenie… Samemu wierzyć i mieć wokół siebie wierzących w tę prawdę… Wtedy potrząśniemy tym światem… A właściwie On nim potrząśnie, przy naszym współudziale…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz