niedziela, 9 lutego 2014

młot Słowa...


zdj:flickr/stebulus/Lic CC
Mili Moi...
Doznałem dziś wstrząsu... A właściwie zaczął sie już wczoraj, a  dziś się tylko pogłębił, rozlał, umocnił, dotknął najżywszych części mego serca... Otóż wczoraj zakończyłem lekturę "Jezusa z Nazaretu" Petera Seewalda, a kto czytał ten wie, że book to sążnisty. I kiedy tak chodziłem wokół moich regałów z książkami, aby wybrać następną lekturę, pomyślałem sobie, że chciałbym przeczytać coś "z wiary", ale nieco lżejszego, niż poprzednia lektura. A że ksiąg nieprzeczytanych mam na półkach całe mnóstwo, to wybierałem i wybierałem... Ale w oczy wpadła mi książka, którą kupiłem już dość dawno i dawno też chciałem przeczytać (zwykle zakupy książkowe wiążą się z tym, że mam pragnienie przeczytania danej lektury). Książka szara, niepozorna o wiele mówiącym tytule - "Bracia z Bronksu". Chwyciłem ją bez wahania i... to ona jest źródłem tego wstrząsu.

 Bracia z Bronksu, inaczej Franciszkanie Odnowy są młodą franciszkańską gałęzią zakonną, która wyrosła z zakonu kapucynów. Żyją w najbiedniejszej i najniebezpieczniejszej dzielnicy Nowego Jorku, całkowicie zdani na Opatrzność Bożą i całkowicie oddani służbie najuboższym. Dzielą ich los, ich życie. Są młodzi, prężni, niezwykle radośni, entuzjastycznie nastawieni do wiary i świata... Z każdą kartą tej książki, w której są opisane przeróżne sytuacje ich życia, ale wszystkie ukazują nadzwyczajne Boże działanie, czułem się coraz bardziej poruszony... Oni żyją tak, jak ja chciałem żyć, zanim...

Zanim co? Zanim wstąpiłem do naszego zakonu? Nie... Zanim zostałem kapłanem? Nie... Zanim co więc? Chyba zanim... przestałem wierzyć, że takie życie jest możliwe. Tę utratę wiary zawdzięczam wielu mędrcom w sutannach, habitach i świeckich ubiorach, którzy tak zdecydowanie i pewnie twierdzili, że takie życie to charyzmat, dar, dla nielicznych. Niemożliwe do realizacji w wielkiej wspólnocie, która musi myśleć o dziełach, o domach, o tak wielu sprawach... Odpowiedzialność, zapobiegliwość, przewidywanie. Tyle różnych słów. Zacnych słów... Tę utratę wiary zawdzięczam przede wszystkim... sobie. Bo to znacznie wygodniejsze życie - z pełną lodówką, z jakimś małym zapasem na koncie, z perspektywą bezpieczeństwa energetycznego... Spokojne, niemal sielankowe... Szczęśliwe? Wolne? Całkowicie dla? Nie... Uświadomili mi to mocno Bracia z Bronksu...

A Pan swoją Ewangelią tylko to dziś potwierdził... Światło, sól, ale też ziarno, zaczyn - to rzeczywistości, które przemieniają świat pod jednym wszakże warunkiem. Oddając siebie CAŁKOWICIE. Pozwalając sobą dysponować. Tracąc. Składając siebie w ofierze. I paradoksalnie jest to źródło prawdziwego szczęścia, niezwykłej radości, szalonego entuzjazmu. Ewangelizacja w taki sposób przynosi absolutnie cudowne, nieprawdopodobne owoce. Bo jak mawia jeden z braci z Bronksu - Jezus posługuje się wariatami... Pan mówi mi dziś po raz kolejny, jasno - chcę twojego szaleństwa, chcę cię całego, chcę twojej dyspozycyjności, twojego zaangażowania w pełni, twoich rąk, twoich ust, twoich nóg, twojego czasu, twojej wiedzy i niewiedzy, twoich słabości i atutów... Chcę się posługiwać wszystkim. I będę się posługiwać wszystkim. Jeśli mi pozwolisz. Bo na razie jesteś zajęty budowaniem czegoś, co przypomina bezpieczną twierdzę, z której wychodzisz tylko wówczas, kiedy masz ochotę, kiedy masz chwilę wolnego, kiedy ty o tym decydujesz... A ja chcę więcej...

Kiedy tak przez lata traciłem wiarę, że takie życie, o którym pisałem wyżej jest możliwe tu i teraz, w tej perspektywie, która jest moją codziennością, Pan Bóg dał mi świadków. Najpierw Matkę Teresę i jej siostry, które pokazały mi, że życie na wzór świętego Franciszka w dzisiejszym świecie jest absolutnie możliwe. Teraz odkrywam braci z Bronksu, którzy mówią mi dokładnie to samo. Nie ma we mnie cienia wątpliwości, że mogę żyć jak oni w mojej wspólnocie zakonnej, w perspektywie, w której Opatrzność mnie umieściła... I to jest pierwsza część wstrząsu - zacząłem znowu wierzyć. Tak, to jest możliwe...

 Druga część wstrząsu, to ocena mojej obecnej sytuacji. Bo wraz z tęsknotą, która ożyła, przyszła refleksja jak jest... I Pan postawił mi przed oczami sytuację z... wczoraj. Domofon, który zwykle obwieszcza wizytę ubogich (pijaków, kanciarzy, oszustów, wszelkiej maści ciemnych typów, którzy dla Jezusa są dziećmi i za których On umarł). Wczoraj odebrałem i na prośbę o coś do jedzenia pokonałem pięć pięter i zniosłem co tam było w lodówce. Ale doznałem dziś nad Ewangelią głębokiego zawstydzenia. Bo najczęściej tego domofonu nie odbieram. Dlaczego? Bo mi się nie chce pokonywać tych pięciu pięter... To jest prawda o mnie... Piszę z głębokim wstydem, ale to prawda... A ile tym podobnych sytuacji w codzienności? Boję się pomyśleć... Jezus mi dziś pokazał, że zabrnąłem w jakąś ślepą uliczkę i wiele energii pożytkuję na to, żeby w niej z uporem trwać. W bezpiecznej przestrzeni "mojego powołania". A życie toczy się obok. I ja wcale nie jestem w jego głównym nurcie...

Rozpisałem się, wybaczcie... Ale dotknięcie dziś było potężne. Właściwie jak uderzenie młota. Czuję, że idzie nowe. Widzę zaproszenie Pana do nawrócenia... Czy jestem gotów? Wierzę... Zaczynam wierzyć, że tak...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz