poniedziałek, 4 stycznia 2016

a było ich trzech...

zdj:flickr/Grant MacDonald/Lic CC
(Mt 2, 1-12)
Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny.

Mili Moi…

A u nas dzisiaj Objawienie Pańskie… Czyli Trzej Królowie pojawili się w kościelnej stajence. Kiedy pracowałem w Polsce, raczej sceptycznie oceniałem te wszystkie „zachodnie” przenosiny ważnych świąt na niedziele. Odkąd jestem tu, przekonałem się, że dla wielu bardzo uczciwych chrześcijan jest to naprawdę jedyna szansa, żeby uczestniczyć w Eucharystii, ponieważ w środku tygodnia choćby chcieli, przyjść nie mogą. I tym samym zacząłem ten zwyczaj nieco łagodniej oceniać…

Nie zmienia to faktu, że ta uroczystość nieco nas zaskoczyła… W tym bożonarodzeniowym okresie wszystko dzieje się tak szybko. Wczorajszy poranek spędziłem więc na poszukiwaniu kredy (co okazało się nie takie wcale proste – dowiedziałem się na przykład w jednym sklepie, że to towar sezonowy). Ale na szczęście trzy wioski dalej dokonałem zakupu, a potem wróciłem do domu, siadłem i zacząłem kruszyć. Taka mała radość – praca rąk własnych, która dziś trafiła w ręce naszych parafian.

Ale za to wieczorem uczestniczyłem w czymś niezwykłym… Spora część naszego parafialnego chóru wybrała się z kolędą do domu jednej, wracającej do zdrowia chórzystki… Pełna profeska… I Herod był, i diabeł, i żyd… Gitara, kolędy, a potem repertuar wszelaki… Dużo śmiechu, radości i takiego prostego bycia razem… Pewnie całe osiedle nasze śpiewy słyszało. Ale w takich chwilach naprawdę czuje, że jestem wśród pięknych ludzie, wśród przyjaciół…

A w ramach refleksji nad dzisiejszym Słowem… Kilka myśli z niedzielnej homilii…

Objawienie się Boga człowiekowi nie jest sprawą prostą, jest raczej dość wymagające, ponieważ sposób, który wybrał Bóg nie jest oczywisty – objawia się poprzez słowa, natchnienia, proroctwa, a człowiek musi sam zdecydować, czy im uwierzy.

Nawet ten najważniejszy element objawienia, który świętujemy w tym czasie, również zaczyna się niepozornie – od narodzin dziecka, o którym właściwie z początku tylko Józef i Maryja wiedzą, że będzie kimś wyjątkowym.

Ale tych wiedzących robi się coraz więcej, a raczej wierzących, bo w to naprawdę trzeba uwierzyć, że niemowlę leżące na sianie może być zbawicielem świata, bo trzeba uwierzyć, że to, co się słyszy, czy widzi jest prawdą…

Najpierw pasterze – prości, niewykształceni, o wątpliwej reputacji przychodzą posłani przez anioła – nie uciekają, nie zamykają się w sobie, nie wątpią, ale idą sprawdzić i przekonują się, że jest dokładnie tak, jak anioł powiedział, przekonują się, że Bóg jest prawdomówny.

Dziś Mędrcy – ci wydają się być po drugiej stronie skali – wykształceni, oczytani, wydawać by się mogło, że najbardziej przygotowani na to spotkanie. Ale tak naprawdę na czym oni się opierają??? Na gwieździe, która rozbłysła i na dawnych proroctwach. Dla człowieka racjonalnego to jednak chyba trochę za słabe przesłanki, żeby wsiąść na wielbłąda i ruszyć ka koniec świata.

A jednak to czynią, bo są szczerymi poszukiwaczami prawdy, ludźmi dobrej woli, jak mówimy dziś. Są poganami, nie mają właściwej idei Boga, a jednak w Niemowlęciu rozpoznają Tego, przed którym należy klęknąć oddając Mu hołd.

Od samego początku więc widzimy, że adresaci Bożego objawienia są bardzo różni, a właściwie przez ukazanie tych ekstremów On pokazuje, że przychodzi do wszystkich – biednych i bogatych, wykształconych i mniej, lepszych i gorszych (może do nich najbardziej).

Co więc trzeba zrobić, żeby Go spotkać w swoim życiu, tak naprawdę spotkać? Właściwie dwie rzeczy. Po pierwsze trzeba szukać prawdy, okazać zainteresowanie, uznać, że ta duchowa, Boża rzeczywistość istnieje. To jest bardzo ważne, bo wprowadza nas na zupełnie inny poziom rozumowania.

Oczywiście chodzi o takie rzeczywiste zainteresowanie, pragnienie, czy wrażliwość. O odkrycie w swoim życiu tego wertykalnego poziomu, tej łączności z nadprzyrodzonością, tego przekonania, że jest Ktoś, kto nad tym wszystkim panuje i tym światem rządzi.

I w tym punkcie wszystkim nam łatwo się odnaleźć, bo wszyscy mamy nawet więcej. Już nie tylko taka religijność naturalna w nas jest, nie jakaś mglista świadomość istnienia jakiegoś Boga, ale my po XX wiekach istnienia chrześcijaństwa, umiemy Go nazwać i z grubsza opowiedzieć o Tym, w którego wierzymy.

Czyli właściwie pierwszą rzecz mamy i ona nas łączy z… Herodem. To był człowiek, który uwierzył – tak na swój sposób. Nawiedzili go mędrcy ze swoimi opowieściami, on wezwał swoich, zapytał ich o proroctwa i uwierzył w ich treść.

Czyli innymi słowy – przyjął za prawdę, że tam, w Betlejem, narodził się król, z którym trzeba się liczyć, król, który, gdy dorośnie nabierze znaczenia, który, w którym zrealizują się nadzieje narodu, nad którym Herod panuje – wprawdzie z ustanowienia rzymskiego, ale jednak. Ten król może mocno skomplikować jego dostatnie i spokojne życie…

Cóż z tego jednak, kiedy król Herod nie podjął ryzyka, zdecydował się tkwić przy swoim życiu, które okazało się zbyt cenne, żeby mogło ulec jakiejkolwiek zmianie. Król Herod pozostał w miejscu, co ostatecznie doprowadziło go do niezwykłych okrucieństw. Sama wrażliwość na słowo proroctwa, naprawdę nieszczególnie wpłynęła na jego życie.

Zabrakło mu tego drugiego elementu, którym jest wyruszenie z miejsca, wyruszenie w drogę, zbliżenie się do prawdy po to, aby jej doświadczyć, aby ona mogła zyskać siłę przemiany ludzkiego życia.

Zarówno pasterze, jak i mędrcy wyruszają z miejsca, idą i widzą. I tego obrazu już nie zapomną, on w nich pozostanie, ponieważ dokonało się w ich życiu prawdziwe spotkanie ze źródłem prawdy.

Jeśli ono się nie dokona, to na nic słowa, deklaracje, przekonania, bo prawda nie będzie miała wpływu na ludzkie życie. To tak wyraźnie czasem widać w przypadku nas wierzących.

Bo przecież wierzę w Boga, ale kiedy przychodzi czas rozliczeń podatkowych, to ta prawda jakoś traci na znaczeniu. Wierzę w Niego, ale kiedy w sklepie kasjerka pomyli się na swoją niekorzyść, to niekoniecznie walczę o prawdę. Wierzę, ale kiedy moi znajomi się rozwodzą to wyrozumiale kiwam głową i głoszę z najgłębszym przekonaniem, że to najlepsze rozwiązanie, bo przecież jeśliby się mieli ze sobą męczyć…

To wszystko jest dowodem, że nie jestem w drodze. Może kiedyś wyruszyłem. Może szedłem z grupą moich przodków, rodziców, dziadków, karmiąc się ich wiarą – prostą, ale rzeczywistą. Ale potem oni odeszli, a ja zostałem i się osiedliłem – stwierdziłem, że tyle, ile mam musi wystarczyć. Są inne sprawy w życiu, którymi czas się zająć, a wiara? No jestem wierzący… Ale bez żadnego ryzyka, bez zmieniania czegokolwiek, bez większego zaangażowania… A co za tym idzie – bez życia, bez treści, bez sensu...

Wystarczy, że przyjdzie jakiś dramat i natychmiast okaże się, że moja wiara nie jest dla mnie oparciem, a to może mnie jeszcze bardziej zamknąć w „pałacu Heroda” – tam będę się próbował bronić przed wszelkimi Bożymi wysiłkami, które On podejmuje, żeby ruszyć mnie  z miejsca. I największym dramatem jest fakt, że jeśli się zaprę, to nikt mnie nie zmusi…

Nie dalej jak wczoraj dzwonił do mnie mój przyjaciel Leszek i opowiadał o ich spotkaniu z przyjaciółmi – zastanawiali się, co Pan Bóg musiałby zrobić, żeby wszyscy musieli w  Niego uwierzyć. I w takiej mikroskali parafii doszli do wniosku, że może gdyby ktoś nie miał nogi, a na oczach wszystkich w kościele ta noga by mu odrosła, to już nikt nie mógłby zaprzeczyć, że Bóg jest…

Mówię mu – Leszek, nie bądź taki pewien – połowa kościoła powiedziałaby, że w organizmie człowieka tkwią tak nieprawdopodobne siły samoleczenia, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy. Bo ocena to wynik naszej decyzji. Nawet ocena faktów. A tych Jezus zostawił całkiem sporo – ale przecież to było tak dawno…

Bóg nie zmusza nikogo do wiary i dopóki istnieje ten świat, ona ciągle jest przedmiotem naszego wyboru. Przyjdzie taki dzień, na końcu czasów, że już nikt nie będzie mógł zaprzeczać, ale póki co… „Prawda” może być tylko słowem, które niewiele znaczy, bo nie dokonało się spotkanie ze źródłem.

Właśnie dlatego je aranżujemy w naszej parafii – właśnie dlatego comiesięczne dni skupienia, co jakiś czas rekolekcje takie czy inne, grupy, które zakładamy, żebyście ruszyli z miejsca, żeby wam się nie wydawało, że już doszliście, że to wszystko, co w świecie wiary można było osiągnąć już macie, i że to, co dziś macie, to wystarczy…

Nie wystarczy – my wszyscy jesteśmy w drodze, bo odkrywanie Boga jest nieprawdopodobną przygodą, ale na nią trzeba się zdecydować. Nie da się zamieszkać na drodze, po drodze się idzie, dlatego proszę was dziś – wyruszcie na nowo… Niech każdy dzień będzie rzeczywistym podążaniem za gwiazdą, bo objawienie trwa i każdy z nas jest zaproszony…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz