środa, 22 stycznia 2014

lęk...


zdj:flickr/small world/Lic CC
Mili Moi...
Dziś doświadczyłem, że wszelkie dobro musi być jakoś okupione cierpieniem... Otóż obudziłem się dziś z... potwornym lękiem, lękiem o moją własną przyszłość. Dawno (o ile w ogóle kiedykolwiek) czegoś takiego nie doświadczyłem. Potężny ucisk w żołądku i ogromne przygnębienie. Zły sen? Może... Pokusa? Z pewnością... Tym pewniej, że poprzez cały dzień szedł ze mną wielki niepokój... Dookoła mnie. Na korytarzu uczelnianym atak paniki pewnej studentki przed egzaminem, krzyki, tarzanie się po ziemi, wizyta pogotowia... Jakieś nietypowe podenerwowanie jednego z profesorów... Nigdy wcześniej tak nie reagował, nie złościł się.... Patrzyłem na to wszystko z niedowierzaniem... I ten ucisk w żołądku...

Rozważałem dziś rano Ewangelię o człowieku z uschłą ręką... I nic... Nie mogłem tam siebie odnaleźć. Słowo nie wybrzmiało mi pociechą... I ten ucisk w żołądku... Kiedy klęczałem w kaplicy przed modlitwami porannymi, wołałem do Pana - o co chodzi? Przecież nic się nie wydarzyło, nic od wczoraj się nie zmieniło w moim życiu. Skąd to jest? Pojawiło się. Nagle. Niespodziewanie...

Ale Pan nie zostawił mnie w tym samego. Pierwsze czytanie, z którym spotkałem sie dopiero na Eucharystii, czytanie opowiadające o zwycięstwie małego Dawida nad wielkim Goliatem, stało sie dla mnie prawdziwym źródłem nadziei. Idę z nim przez cały dzień. Przypominałem je sobie dziś wielokrotnie, a wraz z nim ten slogan, który wielokrotnie spotykałem, a dziś mi się naprawdę przydał - nie mów Bogu, że masz wielki problem, ale powiedz swojemu problemowi, jakiego masz wielkiego Boga... I Różaniec... Zanurzyłem się w tej modlitwie. Odmówiłem dziś dwie części... Mama jest najlepszym lekarstwem na wszystko...

I wieczorem pojawił sie pokój... Delikatnie, jakby nieśmiało, przyszła świadomość, że moje losy są w ręku Pana (Ps 31) i nie musze się obawiać... A wszystko, co próbuje mną chwiać, rozbijać wewnętrznie, niszczyć duchowo zanurzam w Nim... Trudny dzień... Ale wyraźnie czułem, że to jakaś moja ofiara. Że muszę ją ponieść, że to taka pieczęć nad tym, co się w minionych dniach dokonało... Widzicie te świadectwa? Piękne te moje dzieciaki... Odważne... Namaszczone Duchem Świętym... Konkretni, rzeczowi... Nie rozemocjonowani, choć zdumieni... I zachwyceni... A ja razem z nimi... Boży dar, tak wielki dar, wart jest, żeby trochę dla niego pocierpieć... Rodzić życie - to zawsze dokonuje się w bólu. Musi tak być... To, co mnie zachwyca, to fakt, że Pan nie stoi z boku. On jest zawsze z tymi, którzy Go potrzebują... Zawsze...

A jutro ostatni dzień studiowania w tym semestrze... I przerwa. Do 18 lutego... Aaaa... Zapomniałbym... Mam przecież jeden egzamin... Ale za to jaki trudny :)

A swoją drogą... Ile życia wniosły tu "moje dzieciaki". Wczoraj padł rekord... 329 wejść w ciągu dnia... No, no, no... :)

2 komentarze:

  1. Tak mi przyszło do głowy: może to było chwilowe zanurzenie w położeniu jakie jest dla wielu wielu osób permanentne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Agnieszko, bo nie wiedziałam czy to napisać ale mam dokładnie takie samo odczucie. Pozdrawiam.

      Usuń