(Łk 6, 12-19)
Pewnego razu Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc trwał na
modlitwie do Boga. Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród
nich dwunastu, których też nazwał apostołami: Szymona, któremu nadał imię
Piotr, i brata jego, Andrzeja, Jakuba, Jana, Filipa, Bartłomieja, Mateusza,
Tomasza, Jakuba, syna Alfeusza, Szymona z przydomkiem Gorliwy, Judę, syna
Jakuba, i Judasza Iskariotę, który stał się zdrajcą. Zszedł z nimi na dół i
zatrzymał się na równinie; był tam liczny tłum Jego uczniów i wielkie mnóstwo
ludu z całej Judei i z Jeruzalem oraz z nadmorskich okolic Tyru i Sydonu;
przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowie nie ze swych chorób. Także i
ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia. A cały tłum starał
się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich.
Mili Moi…
Dziś chodzi za mną cały
dzień ten fragment Ewangelii i wybrzmiewa mi w uszach jako wielka zachęta do
stuprocentowego oddania się naszemu Panu. On dziś dokonuje wyraźnego
rozróżnienia na uczniów, którzy mogli mu dać 40, 60, 85 procent swojego życia,
oraz na Apostołów, od których oczekiwał pełnego i całkowitego zaangażowania.
Apostołowie przyjmując ten wybór zdecydowali się być przy Nim nieustannie i wejść
w Jego los. Nie było przerw, nie było „urlopów od Jezusa”, nie było wakacji od
posługi… Były, owszem, chwile odpoczynku, ale i te w Jego obecności… Myślę dziś
cały dzień o moim kapłaństwie, które przecież nie jest niczym innym, jak takim
wyborem, którego Jezus dokonał w wolności swego Boskiego serca, a ja go przyjąłem.
Ten dar umieszczam na tej samej płaszczyźnie, co moje człowieczeństwo – zechciał
Bóg uczynić mnie człowiekiem – nie ma od tego wakacji, nie mogę od
człowieczeństwa odpocząć – nie chcę zresztą, bo przecież wówczas musiałbym
jakoś zaprzeczyć swojej naturze. Podobnie z kapłaństwem, tym nieutracalnym
znamieniem, które można zatrzeć, ale nie da się go nigdy wymazać bez
zaprzeczenia istotnym Bożym i moim własnym decyzjom. Dzisiejsza Ewangelia
skłania mnie raczej do tego, żeby ten wybór (Boży i mój) mieć nieustannie przed
oczami i uczynić z niego motywator do codziennego, nieustannego życia moim
kapłaństwem. I tak chcę. I nie może być inaczej…
Dziś więc kolejne 6 godzin
w konfesjonale… Inna nieco posługa, niż w pierwszy piątek. Dzisiejsze spowiedzi
niespieszne, dojrzałe, głębokie… Bardzo często połączone z rozmową, z pytaniami…
Dużo bardziej wymagające od spowiednika… I takie chwile radości, kiedy młody
mąż i ojciec po dobrej, głębokiej spowiedzi mówi do mnie – a kiedy ojciec znów
tu będzie, bo ja bym chciał następnym razem też do ojca… W takich chwilach tak
mocno się przekonuję ile nam kapłanom dał i zadał nasz Pan. I ile roboty wokół…
Oby tylko nam, wybranym przez Niego, którym On zaufał i powierzył misje,
naprawdę się chciało… Wszystkim i zawsze. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz