zdj:flickr/Paul Fenton/Lic CC
Pierwszego dnia po
szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się
do grobu i zobaczyła kamień od niego odsunięty. Maria stała przed grobem
płacząc. A kiedy tak płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w
bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa: jednego w miejscu głowy, a
drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: „Niewiasto, czemu płaczesz?” Odpowiedziała im: „Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono”. Gdy to
powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to
Jezus. Rzekł do niej Jezus: „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?” Ona zaś
sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: „Panie, jeśli ty Go
przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę”. Jezus rzekł do
niej: „Mario!” A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku:
„Rabbuni”, to znaczy: „Nauczycielu”. Rzekł do niej Jezus: „Nie zatrzymuj Mnie,
jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i
powiedz im: «Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga
waszego»”. Poszła Maria Magdalena oznajmiając uczniom: „Widziałam Pana i to mi
po wiedział”. (J 20,1.11-18)
Mili Moi…
Bardzo dobrze ten tydzień się kończy… Po pierwsze konsekwentna praca
zaowocowała piętnastoma nowymi stronami mojego doktoratu. Każdy, kto
kiedykolwiek pisał jakąś pracę, wie z jakim wysiłkiem się to wiąże. Jestem
niesamowicie wdzięczny Panu i bardzo szczęśliwy, że ta sprawa wreszcie drgnęła.
Jeśli tak pójdzie dalej, to może zacznę widzieć przyszłość tego dzieła w
jakichś jaśniejszych barwach. Oby tylko zapału wystarczyło, bo jeszcze wiele
pracy przede mną…
Poza tym byłem dziś świadkiem pięknego i znaczącego zwycięstwa łaski.
Miałem dziś spotkanie z pewną Amerykanką, które zakończyło się spowiedzią. Podczas
spowiedzi kobieta ta rozstała się z noszonym na szyi wisiorkiem „Santa Muerte”.
To taki meksykański kult śmierci symbolizowany przez szkielet noszony na szyi,
bądź trzymany w domu. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało mi się w moim
kaleczonym angielskim przekonać tę kobietę, że noszenie tego typu rzeczy wiąże
się dla niej z dużym duchowym niebezpieczeństwem. Oddała mi tę figurkę bez
wahania. Obiecała wyrzucić kolejną, przetrzymywaną w domu. Kiedy po południu
poczytałem nieco na ten temat, włos mi się zjeżył na głowie, bo to rzeczywiście
diabelstwo w czystej postaci. Łaska Chrystusa zatriumfowała, a ja ucieszyłem
się, że jest jeszcze w narodzie nieco zaufania do kapłańskiego słowa.
Pomodliłem się nad tym amuletem i wyrzuciłem go co prędzej, aby nikt inny nie
mógł go już użyć.
Z innych, małych radości, dobiega końca aranżacja nowej łazienki w
kościele. Wygląda pięknie i cieszy serce fakt, że nasi parafianie, zwłaszcza
starsi, nie będą musieli już pokonywać stromych schodów, aby skorzystać z
toalety. Tym większa radość, że nowa łazienka spełnia wszystkie normy wymagane
dla użytku tego pomieszczenia przez niepełnosprawnych. Mam nadzieję, że lada
dzień będzie można rozpocząć generalny remont dwóch pozostałych, istniejących
już w naszym kościele łazienek.
Wczoraj miałem też kolejną miłą przygodę w dzielnicowej aptece.
Wspominałem kiedyś, że pracuje tam młody, skośnooki farmaceuta, który
dowiedziawszy się niegdyś, że jestem Polakiem, wyznał, że ma grono przyjaciół
polskiego pochodzenia i uwielbia flaki (o zupie mowa). Wczoraj zapytał mnie czy
jadę do Polski, a kiedy mu powiedziałem, że już byłem i to pięć tygodni,
zapytał jaki jest mój zawód, że mam tyle urlopu (to rzeczywiście rzadkość w
USA). Oczywiście powiedziałem, że jestem księdzem, a on mi na to czystą
polszczyzną – pokój z tobą… Okazało się, że jest katolikiem i mieszkając w
Bostonie, jedyną Mszą, na którą mógł uczęszczać była Msza po polsku, w naszym
zresztą, franciszkańskim kościele. Ucieszył się chłop strasznie, ja chyba
jeszcze bardziej. I tak sobie myślę, że nie jest jeszcze tak źle, skoro
farmaceuci w Ameryce potrafią przyznać się do swojej wiary głośno, wobec
współpracowników, w miejscu pracy.
A wczoraj grupa młodzieży z naszej diecezji (w tym kilkoro z naszej
parafii) wyruszyła na podbój Polski. Rozpoczęli podróż na Światowe Dni
Młodzieży. Ich samolot wprawdzie wyleciał, ale wkrótce został zawrócony na
lotnisko w Nowym Jorku. Spędzili na nim noc, a o poranku mieli wylecieć znowu.
I owszem, wylecieli, ale z kolejnym sporym opóźnieniem… I teraz zagadka… Zgadnijcie
jakimi liniami lecieli? Pechowcy…
A kiedy dziś patrzę na ewangeliczną scenę z udziałem Marii Magdaleny, Myślę sobie jak wiele czułej tęsknoty zmieściło się w tak krótkim opowiadaniu.
Modle się od rana, żebym i ja potrafił tak zatęsknić za Jezusem. myślę, że
miałem taki etap w moim życiu, to było gdzieś w okresie licealnym, że byłem
gotów dla Jezusa naprawdę na wszystko. Nie dbałem o opinię innych, nie
zajmowałem się za bardzo sprawami tego świata. Byłem naprawdę ubogi i wpatrzony
w Niego. Potem zostałem ukształtowany w duchu zakonnej powściągliwości i coś z
tej naturalnej tęsknoty za Panem straciłem. Musiałem się zmieścić w formacji
zakonnej. I bynajmniej nie twierdzę, że to coś złego, nie, nie. To było mi z pewnością
potrzebne dla doświadczenia innej, bardziej usystematyzowanej formy pobożności,
dla pewnej formacji może mniej dojrzałych zachowań. Ale widzę, że teraz
nadchodzi czas wielkiej tęsknoty w moim sercu do powrotu do owej pierwotnej
gorliwości, do takiego przeżywania wiary jak wówczas, do rezygnacji z tych
wszystkich niepotrzebnych rzeczy, które na teraz czynią moją relację z Jezusem jakoś sformalizowaną. Chcę
doświadczyć takiego żaru miłości jak Maria Magdalena, nawet gdyby miało się to wiązać
z cierpieniem.
Kiedy czytam tę
Ewangelię, zawsze mam przed oczami pewne wydarzenie, którego świadkiem byłem
wiele lat temu. Kiedy jako kleryk odbywałem moje praktyki wakacyjne w naszym,
niepokalanowskim radio, miał w Niepokalanowie miejsce pogrzeb jednego z naszych
ojców, który zginął w wypadku samochodowym. Młody człowiek, który pracował w
Rosji. Przez trzy dni po jego pogrzebie, przy jego grobie czuwała pewna
kobieta. Siedziała tam wiele godzin, na gołej ziemi. Bardziej zorientowani
bracia mówili, że ta kobieta doświadczyła wielkiego dobra od owego ojca, dzięki
niemu się szczerze nawróciła. Dla mnie to była taka Maria Magdalena. Swoisty
znak miłości sięgającej poza śmierć. Jeśli można tak przeżywać relację z
człowiekiem, to o ileż bardziej z Bogiem… Z moim Panem, Jezusem Chrystusem…
Tęsknię więc…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz