wtorek, 12 lipca 2016

o prostym życiu...

zdj:flickr/Guy Mayer/ Lic CC
(Mt 19,27-29)
Piotr rzekł do Jezusa: Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy? Jezus zaś rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy.


Mili Moi…
No nie ukrywam, że delektuję się domem… Dałem sobie tydzień na dojście do siebie i idzie mi powoli… Bywają dni, że trzymam się nieźle, a są i takie, że padam na pyszczek o siódmej wieczorem, a o czwartej rano wcale wstać mi się nie chce… No ale wierzę, że z każdym dniem będzie lepiej… Od jutra czas zabrać się do pracy…

Choć weekend był już całkiem pracowity. Niby nie tak strasznie, bo przecież to tylko trzy Msze. Ale kiedy jest się równocześnie zakrystianinem, celebransem, spowiednikiem i niedzielną kancelarią parafialną w jednym, to już tych zajęć jest całkiem sporo. Ale nie narzekam… Czekałem na to… I wielką radość sprawiło mi ponowne spojrzenie na „mój lud”… Tak zwyczajnie tęskniłem…

No i pojawiają się typowo amerykańskie zagadnienia… Wczoraj zadzwonił pan z pytaniem, czy ślub z niekatoliczką jest u nas w kościele możliwy… Oczywiście, możliwy… Ale uświadomiłem pana grzecznie, że skutki sakramentalne tego wydarzenia zwiążą tylko jego, ponieważ dla jego wybranki z Południowej Korei nie będzie to miało żadnej mocy wiążącej… Pan odpowiedział, że doskonale to rozumie… Potem jeszcze kilka uwag nad wymogami… I wreszcie przeszliśmy do sedna… Pan oznajmił, że chciałby ślub za trzy tygodnie… Nie pozostało mi nic innego, jak grzecznie odesłać mojego rozmówcę do Las Vegas zapewniając, że tam choćby i jutro… W naszym kościele wszystko idzie starym trybem… Na wszystko potrzeba czasu…

Czasu też trzeba żeby zrozumieć tę wolność, o której mówi Jezus… On wcale nie gani Apostołów za „handel wymienny”, który Mu proponują – co otrzymamy w zamian za to, że tacy jesteśmy grzeczni i chodzimy za Tobą krok w krok? On nie waha się powiedzieć im wprost, że nagroda ich nie minie. Ale największa nagroda ukryta jest chyba w tej niezwykłej prostocie życia, którą Jezus im zaproponował, prostocie, za którą, nie ukrywam, nieustannie tęsknię. Odkrył ją pewnie i święty Benedykt, patron dnia dzisiejszego, kiedy podzielił dobę na trzy części. W jednej mnisi mieli się modlić, w drugiej pracować, a trzecią przeznaczyć na wypoczynek. Bez pośpiechu, bez gwałtowności, bez niepotrzebnego zgiełku. Po prostu, po cichu, w pokoju ducha i umysłu…

Im bardziej człowiek wolny od materialnych obciążeń, tym więcej w nim miejsca na proste życie. Ile w tym musi być radości… Moja myśl natychmiast biegnie do świętego Franciszka i jego wizji prostego życia, zanurzonego w Bogu… Dopiero tu, w Ameryce, dociera do mnie z cała mocą, dlaczego on kładł taki nacisk na ubóstwo, dlaczego ciągle o tym mówił, a w bogactwach upatrywał największego wroga. Kiedy patrzę na sposób życia wielu ludzi tutaj, głęboko im współczuję, bo są często u kresu wytrzymałości, próbując osiągnąć poziom życia, który sobie wymarzyli i który ma im zagwarantować pokój ducha… A tu nic z tego… Bo to nie możliwe… Modlę się za nich często… I za siebie samego… Żebym nie uległ takiej wizji i nieustannie tęsknił za wizją Jezusa… Wizją prostego życia…

A tu coś z niedzieli...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz