poniedziałek, 13 lipca 2015

znów ona...


zdj:flickr/Fred Miller/Lic CC
(Mk 6,7-13)
Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali.

Mili Moi...
No i wróciłem do domu. Hmmm... Mówi sie u nas w Zakonie, że tam dom, gdzie mieszkasz. I tak to już jakoś jest. Ale są różne domy. Są takie, w których świadomie jest się tylko na chwile i właściwie tylko czeka się na moment ich opuszczenia, żeby poszukać czegoś nowego, innego. A są i takie, w których człowiek być lubi i zatrzymałby się chwilę dłużej. Ja chyba trafiłem do tego drugiego... Mam w sobie mnóstwo szczerej radości z tego powrotu, a kiedy dziś kilka osób tę moją radość ze mną podzieliło, tym lepiej poczułem się... w domu.

Lot nie miał nadmiernych komplikacji poza półgodzinnym opóźnieniem w Krakowie. Obawiałem się, czy zdążę na przesiadkę w Oslo. A jeśli ja zdążę, to czy zdąży również mój bagaż. Ale jakoś się to wszystko udało. Oczywiście dużo życzliwości. Pan M z obsługi w Krakowie przymknął oko na nadbagaż (nie wiedziałem, że lecę tanimi liniami, gdzie normy bagażowe są niższe), a poza tym wyszukał mi najlepsze z możliwych miejsc. Samoloty wygodne, obsługa urocza (choć każdy kubek wody musiał być oddzielnie opłacony). Stąd też Norwegian chyba nie stanie sie moją ulubioną linią lotniczą. Ale najgorzej było u samego wejścia do "raju". Stałem dwie godziny w kolejce tylko po to, żeby pewien ciemnolicy, sympatyczny skądinąd człek sprawdził moje odciski palców i zadał mi jedno zasadnicze pytanie - jaki jest twój zawód Michael? Już miałem odpowiedzieć, że fryzjer (wyciągając spod habitu nożyczki i obcinając mu krawat), ale się w porę powstrzymałem i udzieliłem mu wyczerpującej odpowiedzi - ksiądz katolicki. O nic więcej nie pytał...

Na lotnisku czekał już mój przedobry parafianin R, który nie tylko zawiózł mnie do domu, ale w samochodzie miał lodóweczkę zaopatrzoną we wszelkie możliwe napoje, żeby strudzonego pielgrzyma nasączyć. Ile dobroci... A potem już trzy godziny snu i nieodmiennie pobudka o 3 nad ranem (wszak w Polsce była już 9). Ale kiedy tak siedziałem w fotelu popijając nocno-poranną kawkę, miałem ochotę zaśpiewać z radości. Bo cieszył mnie widok wszystkiego co wokół...

Chcę przeprosić wszystkich, którzy czują się zawiedzeni faktem, że ich nie odwiedziłem, ale proszę, żebyście zauważyli pewien drobny fakt. W minionych latach dysponowałem trzema solidnymi miesiącami studenckich wakacji, co pozwalało mi wręcz szastać czasem. Tym razem byłem w Polsce 26 dni (nie licząc rekolekcji) z czego niemal tydzień w okolicznościach uczelnianych. Dlatego bardzo trudno było mi sprostać wszystkim zaproszeniom i sam odczuwam niedosyt. Ale trudność niepokonalna...

A dziś? Obowiązki... Na każdej Mszy czułem się ja na spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Dużo radości... A po południu? A jakże... Wycieczka do Nowego Jorku, żeby zaczerpnąć z atmosfery tego miasta, a przy okazji spełnić kilka kaprysów. Nic wielkiego - meksykańskie jedzenie i soki warzywne z ulicznej budki (których teraz tam tysiące). Takie to małe przyjemności niedzielne...

Faktem jest, że ani tych, ani innych przyjemności dzisiejsza Ewangelia nie przewiduje. Ale do swoich uczniów, którzy wrócili z misji Pan Jezus powiedział - odpocznijcie nieco. Więc może i ja po niedzielnym misjonarzowaniu mogłem sobie na tę chwilę odpoczynku pozwolić... Niemniej, kiedy myślę o tym całkowity zaufaniu Opatrzności, do którego wzywa Pan, nie mogę się oprzeć urokowi Matki Teresy z Kalkuty i jej radykalizmowi, który jako żywo przypomina mi świętego Franciszka. Ta kobieta, która kawałek swojego życia spędziła w zacisznych murach klasztoru loretanek w Indiach, oddając się jakże ważnej i potrzebnej pracy wychowania młodych dziewcząt, nagle doznaje tak silnego, ewangelicznego natchnienia, że nie jest w stanie już trwać w tym miejscu. Zaczyna się jej wędrowanie. Bez niczego. Tylko z wiarą i bezgranicznym zaufaniem. Żeby odpowiedzieć na nieustannie rozbrzmiewające w ubogich tego świata wołanie Chrystusa z krzyża - Pragnę... On przez nią te najbardziej podstawowe pragnienia ludzi począł zaspokajać... Wcześniej uczyła życia, później stała się towarzyszką umierania. Ale zawsze trwała przy człowieku, który dla wielu innych był już nie ważny. Dla niej pozostawał ważny do końca...

Apostołom Jezus też dziś poleca - każdy człowiek musi być ważny do końca. Nawet gdyby tym końcem było strząśnięcie prochu z ich nóg, mają to czynić w trosce o zbawienie. Zbawienie dusz. Wszak na tym Bogu najbardziej zależy. Tak wówczas, jak i obecnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz