sobota, 29 marca 2014

śmiej się głośno...


zdj:flickr/notashamed/Lic CC
Mili Moi...
Nawet w Wielkim Poście jest taki moment, w którym można sie śmiać "bezkarnie". To niedziela Laetare, która się właśnie rozpoczęła (bo zawsze niedziele rozpoczynamy pierwszymi Nieszporami w sobotni wieczór). I ja ją rzeczywiście rozpocząłem śmiechem. I to takim, jakiego dawno nie doświadczałem. Właśnie wróciłem ze spotkania z moim rocznikowym konfratrem Maciejem. Postać tak barwna i nietuzinkowa, że nie potrzeba żadnych sztucznych wzmacniaczy efektu. Samo jego pojawienie się wprowadza niesłychany nastrój wesołości. A przepona mocno wytrzęsiona... Czasem i tego w życiu zakonnym bardzo potrzeba. Śmiech naprawdę ma moc leczenia i trzeba z tego lekarstwa często korzystać... Bóg się nie boi radości...

Za to "boi się" tych, którym nie do śmiechu. Bo są nadto skupieni na rachowaniu cudzych win, a te wcale nie są śmieszne. I nie ma tu nic wesołego. A robi się już całkiem smutno, kiedy owi "matematycy" modlą się do siebie... A o takim tłumaczeniu czytamy dziś w komentarzach do Ewangelii. Jedno z możliwych brzmi - faryzeusz zaś modlił się do siebie... Ciekawe... Ale i prawdziwe... Człowiek, który jest skupiony na swojej wspaniałości nie potrzebuje ze swoją modlitwą wychodzić poza nią. Ważne, żeby sobie o niej przypominał. Nieustannie. A wówczas wszystko jest w porządku. Nudno jednak byłoby tak tylko o sobie... Trzeba też innych włączyć w swoją modlitwę. Ale według ściśle określonej logiki. Otóż - moją wspaniałość najlepiej widać na tle nędzy tamtych, owych, pozostałych. Więc dlaczego o tej nędzy nieco nie pogawędzić z "bogiem". Wszak on, "bóg" musi doskonale wiedzieć jaka jest między nami różnica. Ale że sędziwy, nie dowidzi, nie dosłyszy - lepiej mu to naświetlić "po naszemu".

Taka modlitwa nie przebija niebiosów, bo nie jest skierowana do Boga, jeno do "boga". Faryzeusz mówił do siebie... Święty Jakub napisze - Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz. (Jk 4,3). Ktoś, kto nie widzi niczego poza sobą samym, swoją chwałą, zasługą, znakomitością, nie umie się modlić. Dlaczego? Ponieważ w miejsce Boga wstawił samego siebie. Jemu Bóg do niczego nie jest potrzebny, ponieważ on jest znakomity, doskonały, gorliwy...

Ale, powiedzmy sobie szczerze... Jak niesamowicie samotny to człek. Nie ma nikogo, od kogo mógłby przyjąć radę, nie ma nikogo, kto mógłby się o niego zatroszczyć, nie ma nikogo, kto mógłby mu przebaczyć. Nie ma absolutnie nikogo. Nie licząc oczywiście pozostałych egocentryków, którzy są nim zainteresowani mniej więcej tak, jak on nimi. No i nie licząc tych wszystkich, których on z chęcią by pouczył, a którzy uciekają na jego widok w ciemne bramy, byle go nie spotkać... Pustka i bieda... Bóg milczy, bo z Nim się ów człek nie spotyka. Ludzie daleko... Ma tylko siebie. Samego siebie. Pięknego, złotego cielca, którego sobie stworzył i którego wielbi...

Przypomina mi się natychmiast mit o Narcyzie, miłowanym przez nimfy. Żadna nie była w stanie zdobyć jego serca. Kara bogini Afrodyty polegała na tym, że ów młodzian zakochał się we własnym odbiciu w tafli jeziora, a próbując objąć umiłowanego - utonął. Ludzka, ale głęboka prawda. Kochając samego siebie i tylko siebie nie ma się życia w sobie, nie przekazuje się go. Obumieranie. Oto owoc zachwytu samym sobą...

Nie módl się do siebie... Módl się do Tego, który kocha tą samą miłością ciebie i tego z ostatniej ławki... Wychodząc jutro z kościoła uwznioślony Bożym nawiedzeniem uśmiechnij się do "ostatniego". Wszak jutro niedziela Laetare... Niedziela prawdziwej radości...

2 komentarze:

  1. Ja siedzę w ostatniej ławce i nie widzę w tym nic dziwnego :p

    OdpowiedzUsuń
  2. i nie ma w tym nic dziwnego, bo ostatnia też jest do siedzenia...

    OdpowiedzUsuń