czwartek, 1 maja 2014

byłem tam...


zdj:flickr/Aleteia Image Partners/Lic CC
Mili Moi...
No i wróciłem na ojczyzny łono... Wybaczcie, że nie nadawałem przez te dni, ale mimo tego, że hotele były niezłe, to, albo nie posiadały wi-fi (sic!), albo było ono płatne i nie działało, albo miało jakiś wielce skomplikowany system zabezpieczeń. Poza tym, wyznam szczerze, byłem tak zmęczony, kiedy wracaliśmy do hotelu, że nie byłbym w stanie zebrać myśli.

Pielgrzymka była wspaniała, ale głównie za sprawą ludzi ją tworzących. Polonia amerykańska, bo o niej mowa, potrafi wytworzyć taki klimat polskości, jakiego próżno szukać gdzie indziej. Przekrój wiekowy był duży, bo od 10 do 80 lat, ale wspólnota zawiązała się szybko i była naprawdę rewelacyjna. Rzadko słyszało się jakieś narzekania, choć było na co, bo i tłok wszędzie niezmierny, i biuro pielgrzymkowe w kilku miejscach dało plamę. Ale ludzie znieśli to dzielnie.

Zwiedziliśmy wiele miejsc. Ale dla mnie nowe i najbardziej przemawiające były Manoppello i Lanciano. To był dzień, w którym zaznałem duchowego odpoczynku i zanurzyłem się w Bożym pokoju, bo o ten pokój w tych miejscach się bardzo modliłem. Dodam dla tych, którzy nie wiedzą, że w Manopppello znajduje się chusta, na której odbiło się oblicze Chrystusa, a w Lanciano cud eucharystyczny, w którym chleb i wino zamieniły się w widzialne Ciało i w widzialną Krew. Było tam mało grup, przeważnie polskie zresztą. I mieliśmy sporo czasu na osobistą modlitwę, co w innych miejscach było często niemożliwe. Padwa i Asyż, te nasze, franciszkańskie miejsca były zapchane niemiłosiernie, więc trudno mówić o modlitwie. W Padwie nawet nie dopchałem się do grobu św. Antoniego. Ale za to w Asyżu udało mi się powiedzieć homilię podczas mszy, co trochę mnie "rozładowało". Codzienne rozmyślanie kumulowało bowiem we mnie treści, którymi nie miałem się z kim podzielić. Homilii najczęściej nie mówiłem, ponieważ dołączaliśmy się z mszą do wielu innych grup, gdzie role były już podzielone. Z wami, czytelnikami też się nie dzieliłem i czułem, że chyba pęknie mi serce od nadmiaru Słowa, którego nie mogłem wypowiedzieć. To dla mnie było cenne odkrycie dotyczące intensywności charyzmatu głoszenia Słowa. Widzę wyraźnie, że to pożera mnie od środka, ta gorliwość o Słowo. Nie mogę za długo milczeć, bo po prostu czuję się chory, wewnętrznie chory... Ale kiedy te wszystkie treści się we mnie skumulowały, to możecie sobie wyobrazić homilię w Asyżu... Była tak dynamiczna, że bałem się, że odlecę (tak machałem łapkami :)

Wielkim darem od Boga była dla mnie o. Mariusz, przełożony generalny Franciszkanów Odnowy (Braci z Bronksu), który towarzyszył nam w drodze jako pielgrzym. Gdybym miał go jakoś określić, to powiedziałbym, że jest to człowiek "pokój i dobro". To nasze franciszkańskie zawołanie realizuje się w nim bowiem w sposób nieprawdopodobny. Sędziwy, bo 72 letni. Niegdyś ksiądz diecezjalny, proboszcz, odpowiedzialny za powołania w diecezji, rektor seminarium, wstępuje do zakonu, gdzie nalewa biednym zupę i chadza w nocy pod mosty rozdając kanapki i ciepłą herbatę. Piękna dusza. Polak w czwartym pokoleniu. Mieliśmy wspólne pokoje w hotelach,, więc nagadaliśmy się do woli. Nie słyszałem od tego człowieka słowa narzekania - na nic i na nikogo. W każdym szukał dobra i, co więcej, w każdym to dobro potrafił znaleźć. Udzielił mi wielu cennych rad, które schowałem głęboko w sercu.

Jestem szczerze zdziwiony, że fizycznie dałem radę... Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zarwanie nocy dla mnie to jakiś absolutny heroizm. A tak właśnie było w noc przed kanonizacją. Pojechaliśmy na plac o 2 w nocy, bez chwili snu, po całym dniu w Asyżu. Próbowałem się dostać do sektora dla księży, bo otrzymaliśmy wejściówki, ale nie udało się. Utknąłem w tłumie i nie miałem już w sobie dość determinacji, żeby szukać innej drogi. Stwierdziłem ponadto, że nie chcę przeżywać tej chwili w gronie obcych księży. Wolę być z bliskimi ludźmi. Zostałem więc z grupą. Staliśmy w parku pod Zamkiem Anioła. Niedaleko. Blisko stał telebim. Niewiele pamiętam, bo sen zamykał mi często oczy. Ale cieszę się, że tam byłem...

Ostatecznie dobry czas - służby, poznawania nowych, pięknych ludzi, bycia we wspólnocie, tej małej i tej wielkiej, wspólnocie Kościoła... A wczoraj powrót poopóźnianymi samolotami i nareszcie swoje łóżeczko. Do jutra jednak zaledwie, bo w sobotni poranek (bardzo wczesny poranek) czeka mnie eskapada na ślub Andrzeja i Klaudii do Koszalina. Andrzej towarzyszy mi od dawna, jako mój dobry przyjaciel. Był na wszystkich moich uroczystościach od 18 urodzin począwszy. Jest tak samo stary jak ja i muszę wyznać, że nie wierzyłem, że zatańczę na jego weselu. A tu proszę! Jednak!

No i jeszcze słowo o Słowie... Kiedy dziś patrzę na postawę Apostołów, to się w niej doskonale odnajduję. Oni są porwani entuzjazmem głoszenia. Zabronić im głosić, to jakby zabronić im oddychać. To jest właśnie to, czego doświadczyłem w ostatnich dniach! Niemożność głoszenia... Duchowe obumieranie... Wierzę, że to nie jest domena tylko i wyłącznie kapłanów. Znam wielu świeckich owładniętych przez Ducha, którzy głoszenie uczynili istotą swojego życia. Nie tylko jakimś dodatkiem, któremu oddają się w wolnej chwili, ale prawdziwym zadaniem życia, które ich pochłania i czyni niezwykle skutecznymi narzędziami. Sami słuchają Słowa i niosą je tak, jak się tylko da i gdzie się da. Podziwiam ich i modlę sie o więcej takich osób. Bo dzięki nim również wielu z nas, kapłanów, ma szansę się nawrócić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz