wtorek, 2 stycznia 2018

umiłowane dziecko...

zdj:flickr/Ed/Lic CC
(J 1,19-28)
Takie jest świadectwo Jana. Gdy Żydzi wysłali do niego z Jerozolimy kapłanów i lewitów z zapytaniem: Kto ty jesteś?, on wyznał, a nie zaprzeczył, oświadczając: Ja nie jestem Mesjaszem. Zapytali go: Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem? Odrzekł: Nie jestem. Czy ty jesteś prorokiem? Odparł: Nie! Powiedzieli mu więc: Kim jesteś, abyśmy mogli dać odpowiedź tym, którzy nas wysłali? Co mówisz sam o sobie? Odpowiedział: Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz. A wysłannicy byli spośród faryzeuszów. I zadawali mu pytania, mówiąc do niego: Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem? Jan im tak odpowiedział: Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała. Działo się to w Betanii, po drugiej stronie Jordanu, gdzie Jan udzielał chrztu.

Mili Moi…
No i gdzie podziały się ostatnie dwa tygodnie? Nie mam pojęcia… Wszystko uleciało jak mgnienie… A wydarzyło się tak wiele… Bo to i czas rekolekcji, a z nimi niemal codzienne nawiedziny Nowego Jorku wraz z rekolekcjonistą. Wszak leciał człek ponad sześć tysięcy kilometrów, więc powinien cos zobaczyć… A zimno było okrutnie… Potem już spowiedź przedświąteczna i ostatnie przygotowania. Oczywiście wszystko „na wariata”, bo przecież Adwent jakiś taki krótki w tym roku.

Po świętach, jak to po świętach. Powoli zaczynają się wizyty duszpasterskie, więc wieczory „nie moje”. To dobry i radosny czas, ale niesłychanie męczący. A dziś rano wszedłem w ostatni rozdział mojego doktoratu i przywitał mnie komunikat – witaj ponownie, ostatnio byłeś tutaj 13 grudnia… Matko… W takim tempie, to jeszcze dwa lata będę pisał. Pchnąłem dziś o trzy strony do przodu. Ale poważnie mówiąc, mam właściwie dwa tygodnie na dokończenie, bo trzeci tydzień stycznia to już będą przygotowania do rekolekcji, które mam wygłosić siostrom w Chicago w czwartym tygodniu…

Stary rok zakończyliśmy całonocną adoracją i Eucharystią o północy. To bardzo świeża tradycja w naszej parafii, ale dwanaście osób na Mszę przybyło, co uznaję za sukces. Tym bardziej, że mróz był przeokrutny. Ja oczywiście przypłaciłem minione dni solidnym przeziębieniem, z którego właśnie próbuję wychodzić. Co do minionego roku mam tylko jedną, smutną obserwację. Przeczytałem zaledwie 22 książki. A 2016 kończyłem z przeczytanymi 26. Mam nadzieję, że ten rok będzie pod tym względem lepszy…

A dziś staję wobec pytania – kim ty jesteś? Takie ewangeliczne „perełki” są dla mnie zawsze dużym wstrząsem. Bo oczywiście dość łatwo mi się scharakteryzować poprzez „moment” mojego życia, do którego dotarłem. I pewnie kilku odpowiedzi mógłbym udzielić tak na szybko. Ale czy chodzi o spojrzenie na siebie w sposób funkcjonalny? Czy może raczej o dotarcie do głębi? I o ile dość łatwo mi się zidentyfikować w oczach Bożych, bo mam głębokie przekonanie, że jestem Jego umiłowanym dzieckiem, właściwie chyba coraz bardziej bezradnym, to dziś raczej stawiam sobie pytanie – kim jestem wobec Niego, w Jego planie i w Jego zamiarach? Jan był głosem, który zwiastował słowo. Było to dla niego całkowicie jasne? A ja? Jak mógłbym siebie nazwać? Po co On mnie posłał na ten świat?

Szukając odpowiedzi, zauważyłem, że dziś dzień urodzin świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. Kiedyś byliśmy w wielkiej przyjaźni. Po pierwsze z racji na jej prostotę, a po drugie, ze względu na jej pragnienia. Chciała „wszystko”, nie zadowalała się „półśrodkami”, co ostatecznie zaowocowało jej wielkim odkryciem wyrażonym w słowach – w sercu Kościoła, mej Matki, będę miłością… Dziś pytam więc Jezusa – kim chcesz, abym był w sercu Kościoła, mej Matki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz