piątek, 5 stycznia 2018

Armagedon...


(J 1,35-42)
Jan Chrzciciel stał wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: Oto Baranek Boży. Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: Czego szukacie? Oni powiedzieli do Niego: Rabbi! - to znaczy: Nauczycielu - gdzie mieszkasz? Odpowiedział im: Chodźcie, a zobaczycie. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej. Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: Znaleźliśmy Mesjasza - to znaczy: Chrystusa. I przyprowadził go do Jezusa. A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas - to znaczy: Piotr.

Mili Moi…
U nas w myśl meteorologicznych zapowiedzi istny Armagedon za oknem. Śnieg śniegiem, sypie przez cały dzień, ale wyjący wiatr sprawia, że nawet nosa nie chce się wysunąć z domu. I właściwie nie miałem zamiaru tego robić, ale gwoli przyzwoitości poszedłem rano sprawdzić, czy czasem ktoś nie przyjechał na poranną Mszę. Byłem całkowicie pewien, że nikogo nie ma, a natknąłem się na dwóch „kamikadze” stojących pod drzwiami od kościoła. Prawdziwa ułańska fantazja…

Ale dziś chyba zacznę się modlić, żeby taka pogoda trwała przynajmniej przez tydzień. Ona „doskonale robi” mojemu doktoratowi. Gdyby się utrzymała, to pewnie w tydzień bym go skończył. Dziś pchnąłem go o kolejne pięć stron, co jest już dla mnie wynikiem rekordowym (chyba nigdy nie udało mi się napisać więcej w jeden dzień, choć kilka razy już ten limit osiągnąłem). Przyznam szczerze, że denerwuje mnie ten finisz okrutnie. Staram się jednak przekuć ten nerw w motywację i chyba się udaje. W przyszłym tygodniu powinienem wylądować z ostatnim rozdziałem…

A dziś myślę sobie o otwartości Jezusa – chodźcie, a zobaczycie… Bez obawy, że Mu pobrudzą dywany, albo wypiją ostatnią herbatę. Obcy ludzie, którzy właściwie nie wiedzieć czego szukają. Bo nawet oni sami chyba nie są w stanie odpowiedzieć na to pytanie… Tęskni mi się za taką otwartością. Staram się, ale jeszcze wciąż wiele mi brakuje. Pamiętam z okresu wczesnej młodości, że najbardziej lubiłem księży, którzy mieli czas i którzy nie bali się otworzyć „swojego domu” dla młodych. A bywało tak, że długim rozmowom wówczas nie było końca. Długim i poważnym. Podejrzewam, że w przypadku tych dwóch uczniów i Jezusa było podobnie – pozostali u Niego… I pewnie nagadać się nie mogli… Ja tymczasem żyję w tak przedziwnym miejscu, że takie sytuacje właściwie się nie zdarzają… Trochę szkoda… Ale może jeszcze kiedyś… Modlę się tylko, żeby te dywany i ostatnia saszetka herbaty nigdy nie stały się sidłem, które nie pozwoli mi człowieka wpuścić za próg… I modle się, żebym nigdy podczas takich spotkań nie musiał patrzeć na zegarek… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz