środa, 10 stycznia 2018

dobra godzina...

zdj:flickr/Vern/Lic CC
(Mk 1,29-39)
Zaraz po wyjściu z synagogi Jezus przyszedł z Jakubem i Janem do domu Szymona i Andrzeja. Teściowa zaś Szymona leżała w gorączce. Zaraz powiedzieli Mu o niej. On podszedł do niej i podniósł ją ująwszy za rękę, tak iż gorączka ją opuściła. A ona im usługiwała. Z nastaniem wieczora, gdy słońce zaszło, przynosili do Niego wszystkich chorych i opętanych; i całe miasto było zebrane u drzwi. Uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami i wiele złych duchów wyrzucił, lecz nie pozwalał złym duchom mówić, ponieważ wiedziały, kim On jest. Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił. Pośpieszył za Nim Szymon z towarzyszami, a gdy Go znaleźli, powiedzieli Mu: Wszyscy Cię szukają. Lecz On rzekł do nich: Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać, bo na to wyszedłem. I chodził po całej Galilei, nauczając w ich synagogach i wyrzucając złe duchy.

Mili Moi…
No to ostatni rozdział doktoratu posłany do promotora. Teraz jeszcze pozostała próba oceny analizowanej przeze mnie działalności o. Kolbego, co też nie będzie pewnie łatwe, bo raz, że inna epoka, a dwa, że trudno „krytycznie oceniać” działalność świętego. Ale ufam, że i temu dziełu jakoś wkrótce podołam. Wówczas już tylko wstęp, zakończenie, bibliografia… Niby nie trudne, ale bardzo czasochłonne. Najważniejsze jednak, że już widać światełko w tunelu…

Tymczasem jestem na etapie tworzenia konferencji, które mam wygłosić siostrom w Chicago za dwa tygodnie, a potem w Toronto, w marcu. Temat trudny, bo mam mówić o posłuszeństwie. Zdaję sobie sprawę, że im człowiek starszy, tym trudniej mu o tym słuchać. Nie chodzi jednak o wymądrzanie się w tym temacie, ile raczej o przypomnienie sobie i słuchaczkom o naszej pierwotnej gorliwości i o tym, dlaczego my właściwie to posłuszeństwo ślubujemy. Dziś powstała konferencja trzecia – o niebezpieczeństwie samorealizacji…

Oczywiście praca nie może iść zbyt łatwo, zwłaszcza, że nie sposób wyłączyć się z codziennej aktywności. A drzwi się nie zamykają. Wczoraj na przykład całe popołudnie gościł u nas amerykański prowincjał, o. James. Dziś całe przedpołudnie zajęła mi szlachetna pani z diecezji, która pomagała mi zaplanować budżet na ten rok (takie rzeczy też proboszczowie w Ameryce wyczyniać muszą). I cenne godziny ulatują… Żyję nadzieją, że Pan mi tego czasu przymnoży i zdążę ze wszystkim…

A na to wszystko dziś szczególnie uderza mnie w Słowie wzór Jezusa modlącego się. Jego dyscyplina duchowa, która nakazywała Mu wstać, kiedy wszyscy inni jeszcze śpią i trwać przed Ojcem. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu dnia modlitwa będzie raczej niemożliwa. Nieustanne przebywanie wśród ludzi, absorbujące wymagania posługi miłosierdzia, nie pozwalały zanurzyć się w Obecności. Tylko okradając się ze snu, tylko w chwilach wykradanych nocy, mógł budować swoją relację z Ojcem… Pomyślałem dziś, że to metoda, którą sam stosuje od kilku lat. Nauczyłem się od Niego… Wymagająca, ale możliwa. I chyba jakoś bardziej owocna dzięki… ciszy. Nikt nie dzwoni, nikt o nic nie pyta, nikt za oknem nie odśnieża i nie słucha głośno muzyki. W ciszy patrzę na krzyż. W ciszy wybrzmiewa Jego Słowo. W ciszy notuję Jego natchnienia. 4.30 o poranku to dobra pora… A potem… Aż chce się żyć…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz