Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat
spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek
chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów:
"Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?" Lecz oni milczeli. On
zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: "Któż z was, jeśli
jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień
szabatu?" I nie zdołali Mu na to
odpowiedzieć.
Mili Moi…
Człowiek – to chyba najważniejsze słowo dzisiejszej Ewangelii. Pan mi
przypomina o tym, że dla Niego każdy stanowi swoiste centrum świata. I jeśli tego
człowieka przysyła do mnie, to i dla mnie winien się on stać, choćby na chwilę,
centrum świata. I mam w sobie całkowita zgodność na tę Jego instrukcję, ale w
teorii. No bo, powiedzmy sobie szczerze, ów człowiek zwykle przychodzi nie w
porę, albo zanim wypowie o co mu właściwie chodzi, najpierw krąży wokół tematu
i „marnuje” mój czas, albo w zasadzie sam nie wie czego chce i tak dalej, i tak
dalej. Ileż to mam refleksji o przychodzących. Owszem, są takie chwile, kiedy
to ewangeliczne wezwanie do człowieczeństwa mocno się we mnie odzywa. Jest ich
nawet sporo. Ale nie dzieje się tak zawsze, co oznacza, że nie ma jeszcze we
mnie cnoty, tej trwałej skłonności do czynienia dobra. Trochę to rozczarowujące
po tylu latach życia zakonnego. Ale ostatecznie prowadzące do pokornej
refleksji o sobie samym – nie jestem takim mistrzem świata, jak mogłoby się
komukolwiek wydawać (ze mną włącznie). Wciąż muszę sobie przypominać kim jestem
i po co jestem, wciąż odkopywać w sobie ideał służby nie znającej chwil wolnych
i zajmowania się swoimi sprawami, wciąż docierać do franciszkańskiej prostoty i
serdeczności w obcowaniu z drugim, który często nadmiernie obciążony, nie
potrafi być ujmująco miły czy łagodny. Duża robota wciąż przede mną…
A u nas, jak zawsze, początek listopada wiąże się z intensywną modlitwą za
naszych zmarłych. Dziś jest dzień pamięci o naszych zmarłych braciach,
siostrach, rodzicach, krewnych i dobrodziejach. Każdy z nas ma obowiązek odprawić
dziś Mszę Świętą za nich. Tak wielu było przed nami tych, którzy żyli
duchowością franciszkańską, tak wielu braci już przeszło przez ziemię, tak
wielu naszych bliskich. Jaka to łaska dla nich, że mają udział w tej wytężonej
modlitwie całego Zakonu. A na cmentarzu spokój – w środę gwar, stroiki i hot
dogi, a już wczoraj małą grupa tych, którzy albo powoli sprzątają, albo chodzą
i się modlą. Wszystko przemija – ludzkie zainteresowanie i zaangażowanie też
często jest tylko chwilą. I cóż można poradzić? Życie trwa i toczy się daleko
od cmentarzy…
Jutro Pierwsza Sobota. Pomodlimy się więc rano w naszym kościele. To mój
przywilej, jeśli akurat jestem w domu. A tuż po modłach wsiadam w auto i jadę
na Jasną Górę, gdzie zamierzam posiedzieć do niedzielnego południa. Głód dnia
skupienia mnie tam wiedzie – ciszy, spokoju i rzeczywistego zmierzenia się z
samym sobą i kilkoma pytaniami. Oczywiście nie wybrałbym się tak daleko, gdyby
nie fakt, że w niedzielę muszę dotrzeć na kolejne tygodniowe rekolekcje, które z
dobroci Boga mogę poprowadzić. Tym razem dla dobrych sióstr Klarysek od
Wieczystej Adoracji w Ząbkowicach Śląskich. Jasna Góra jest więc po drodze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz