środa, 5 sierpnia 2015

tajemnica...


zdj:flickr/Sergio Pani/Lic CC
(Mt 14,22-36)
Skoro tłum został nakarmiony, Jezus zaraz przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Wtedy Jezus odezwał się do nich: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. Na to odpowiedział Piotr: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”. A On rzekł: „Przyjdź”. Piotr wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: „Panie, ratuj mnie”. Jezus natychmiast wyciągnął rekę i chwycił go, mówiąc: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?” Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: „Prawdziwie jesteś Synem Bożym”. Gdy się przeprawili, przyszli do ziemi Genezaret. Ludzie miejscowi, poznawszy Go, rozesłali posłańców po całej tamtejszej okolicy, znieśli do Niego wszystkich chorych i prosili, żeby przynajmniej frędzli Jego płaszcza mogli się dotknąć; a wszyscy, którzy się Go dotknęli, zostali uzdrowieni.

Mili Moi...
No i rzeczywiście pomógł mi Pan dziś rozeznać mój ewentualny udział w pieszej pielgrzymce do amerykańskiej Częstochowy. A stało się to dokładnie o 5.45 rano, kiedy zadzwonił telefon. Raczej rzadko dzwoni o tej porze. W słuchawce zapłakany głos z prośbą, żebym przyjechał do szpitala namaścić tatę, bo chyba nie przeżyje. Nasz parafianin, T, jeszcze wczoraj jadł śniadanie z żoną, a już dziś, wszystko na to wskazuje, znalazł sie u progu wieczności. Kiedy wróciłem ze szpitala, stało się dla mnie zupełnie jasne, ze nie mogę tak po prostu wyruszyć w pielgrzymce, pozostawiając miejsce, w którym czasem dokonują się rzeczy decydujące o życiu, czy śmierci... i to tej wiecznej. Dziś, w dzień świętego proboszcza, Jana Marii Vianneya pojąłem, że parafia to miejsce, w którym ksiądz być musi... Zawsze. Decyzja więc nie nastręczała mi już większych trudności. Zostaję.

Ale co do pielgrzymek, to  temat wcale się nie wyczerpał, ponieważ, jak wspominałem, rozmyślam o przyszłorocznym wyruszeniu do Santiago de Compostella. To jeszcze dość mglista myśl, ale jedno wiedziałem, że nie bardzo chciałbym iść sam. Dziś zdzwoniliśmy się z moim rocznikowym przyjacielem, werbistą Maciejem, który aktualnie wakacyjnie pracuje w Szkocji i całkiem poważnie zaczęliśmy planować tę wyprawę wspólnie. Może więc znalazłem pielgrzymkowego kompana. I mam z tego całkiem dużo radości, choć to jeszcze bardzo odległe terminy. Jeśli Pan pozwoli nam dożyć i cieszyć się jako takim zdrowiem, to może przed nami łaska pielgrzymowania zupełnie innego rodzaju, niż dotychczas.

A uczniowie byli dziś posłuszni Panu i... znaleźli się w kłopotach. On im kazał płynąć, On nalegał. A teraz, kiedy miotani falami nie mogą sobie dać rady, Jego nie ma. I wcale szybko nie nadchodzi. Wszak dopiero o czwartej straży nocnej (czyli między 3, a 6 rano). Całą noc zdają się walczyć sami. Ależ to nasze, ludzkie...

Panie Jezu, Ty mi kazałeś, Ty mnie tu przyprowadziłeś, Ty mnie niemal zmusiłeś, a teraz, kiedy cierpię, Ciebie nie ma. Jak możesz? Przecież byłem posłuszny. Przecież pełnię Twoją wolę. Przecież tak się staram.

I nagle pojawia się... Wyłania się z mgły. Postać o niejasnych konturach. On, czy nie On? Zjawa? Duch? O Boże... Chwila lęku... Chwila ciągnąca się w nieskończoność. Chwila paraliżu i bezradności. No bo cóż możemy zrobić? Gdzie uciekać? I ten znajomy głos... Stanowczy. Pewny. Przedzierający się przez ten cały chaos...

A potem próba... Jeśli to Ty... To niech się stanie coś absurdalnego. Jakiś znak. Cud. Coś, co nie mogłoby się inaczej wydarzyć (jakby chodzenie po wodzie Mistrza było czymś zbyt małym). Każ mi... Tak jak kazałeś odpłynąć. Teraz każ mi przyjść. Pośród chaosu. Po... wodzie...

I wyrusza... Powoli. Niepewnie. A potem już prawie biegiem. Ale ten wiatr... Ten koszmarny podmuch. Gwizd. Szarpnięcie. I nie ma już Jego wzroku. Utonęło posłuszeństwo. Zniknęło pod wodą zaufanie. Nie ma człowieka... A właściwie nie byłoby... Gdyby nie ostatnim tchem wyrzucone - RATUJ... I znów Jego oczy są blisko... I tylko to pytanie - czemu? Czemu? Małej wiary... Jak zawsze. Znowu.

Człowiek... Tajemnica...

1 komentarz:

  1. Szczęść Boże!
    Drogi ojcze Michale, czy i ja mógłbym się zapisać na taką pielgrzymkę?
    Pozdrawiam Tomek G
    Pokój i dobro

    OdpowiedzUsuń