Wielkie tłumy szły z Jezusem. On zwrócił się i rzekł do nich: ”Jeśli kto
przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci,
braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi
swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem. Bo któż z was,
chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw, a nie oblicza wydatków, czy ma na
wykończenie? Inaczej gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy
patrząc na to zaczęliby drwić z niego: "Ten człowiek zaczął budować, a nie
zdołał wykończyć". Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z
drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi
może stawić czoło temu, który z dwudziestu tysiącami nadciąga przeciw niemu?
Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o
warunki pokoju. Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co
posiada, nie może być moim uczniem”.
Mili Moi…
Doświadczam ogromnej
troskliwości Boga… Tak wyraźnie ją widzę… Jestem w takim stanie, który określiłbym
„psychicznym zmęczeniem”. Duże napięcie spowodowane codziennymi troskami w
połączeniu z koniecznością planowania pracy i dużym intelektualnym wysiłkiem,
żeby podołać zadaniom rekolekcyjnym. To wszystko rodzi jakiś niepokój – czy podołam,
czy zdążę, czy to będzie miało „ręce i nogi”, czyli innymi słowy – jakąkolwiek wartość.
I na to wszystko wczoraj dzwoni o. Mateusz, który proponuje, że zdejmie mi z pleców
adwentowe rekolekcje internetowe, które miałem nagrywać za dwa tygodnie, a
których nawet jeszcze nie ruszyłem z powodu innych zajęć. On ma już teraz coś
ciekawego do powiedzenia, ja za to mam wygłosić wielkopostne. Ulga, która odczułem,
przypominała rozluźnienie jakiegoś gorsetu. Ale natychmiast popłynęła z mojego
serca modlitwa wdzięczności, bo Bóg w swojej czułej miłości widzi, że mój
entuzjazm przekracza znacząco moje ludzkie możliwości. Zatem czasami mi ich
przymnaża, a czasem koryguje moje śmiałe plany. W każdym razie dziś czuje się nieco
„luźniej” i wraca nadzieja, że jednak „ogarnę ten miesiąc”. No i ogarniam od
rana najbliższą przyszłość, czyli jutrzejszy wyjazd do Radia i sześć kolejnych
audycji, które przemyśleć uprzednio trzeba, bo nie da się tego poprowadzić „z
rękawa”. Dziś niedziela, więc dla nas dość pracowity dzień. Stąd między
kolejnymi Mszami i posługami w konfesjonale, dłubię nad audycjami i nawet
jestem sam zaskoczony drogami, którymi, ufam, prowadzi mnie Duch. Jutro w drogę…
Doczekać się nie mogę, bo już ponad dwa tygodnie w domu… To chyba za długo…
A nad Słowem dziś
przerabiałem temat radykalizmu i konsekwencji. Zobaczcie, że Jezus te wskazania
kieruje nie do katolików z czterdziestoletnim stażem w Kościele, ale do luźno z
nim związanych tłumów, z których niektórzy po prostu przyszli „załatwić” u
Niego swoje doraźne potrzeby, inni po krótkim zainteresowaniu odwrócą się i
pójdą do swoich spraw, ale są tam i tacy, którzy chcieliby pewnie zostać. Zamiast wyłuskać tych ludzi, dopieścić,
zachęcić i zmobilizować, Jezus zdaje się robić coś dokładnie odwrotnego – studzi ich
i jakby zniechęca…
Z pewnością chce ich
ustrzec przed podejmowaniem pochopnych decyzji pod wpływem emocji. Te nie są
najlepszymi doradcami i trzeba je raczej traktować z dużą dozą dystansu. Ale
zdaje się, że chodzi o coś jeszcze – Jezus jakby od samego początku pokazywał,
że to, co proponuje to swoisty system „zero-jedynkowy” – „albo-albo”. Nie ma
półśrodków, nie ma „może”, nie przewiduje się wariantu „spróbuję i zobaczymy”.
Jestem Ja – mówi Pan – i „nie Ja”, czyli wszystko, co nie jest i nigdy nie może
stać się „bogiem”. Jeśli nie odbóstwisz rzeczywistości swojego życia, jeśli nie
zaczniesz odróżniać darów od ich Dawcy, to nie możesz być moim uczniem. A jeśli
mimo tego usiłujesz się nim czynić, to wchodzisz w wielkie udawanie…
I to mnie martwi… Że można
wierzyć tak trochę „na wszelki wypadek”. Że można zaklinać rzeczywistość,
mówiąc – przecież nie jest ze mną aż tak źle. Inni żyją gorzej, więc jeśli mnie
Bóg miałby posłać do piekła, to gdzie pośle tamtych… Załapię się więc na jakiś czyściec
pewnie… A poza tym przecież On taki miłosierny… No i my nie mamy czasu… Pralki
nam wynaleźli, odkurzacze, które same sprzątają pod osłona nocy, przelewy
zaplanowane, które nie domagają się naszej interwencji i pamięci, a my wciąż
nie mamy czasu. Może dlatego, że usiłujemy przeżywać nasze życie w kluczu „mieć
ciastko i zjeść ciastko”, zapominając, że wybór, to nie tylko decyzja na jedną
opcję, ale również rezygnacja z pozostałych. My zaś z niczego nie chcemy
rezygnować, bo chcemy mieć wszystko. A Bóg wcale nie jest naczelną „sprawą”
naszego życia, której podporządkowujemy inne, ale jedną z wielu, wobec której
inne sprawy często okazują się ważniejsze.
Nie możesz być moim
uczniem – mówi Pan. I to są pieruńsko trudne słowa, które może warto dziś
usłyszeć bardzo osobiście…
Ważne słowa o wyborze. Jak się Boga wybiera to trzeba z czegoś zrezygnować. Dziękuję!
OdpowiedzUsuń