Owego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Wnet zebrały się koło
Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi i usiadł, a cały lud stał na
brzegu. I mówił im wiele w przypowieściach tymi słowami: "Oto siewca
wyszedł siać. A gdy siał, jedne ziarna padły na drogę, nadleciały ptaki i
wydziobały je. Inne padły na grunt skalisty, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet
powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły
się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie
wybujały i zagłuszyły je. Inne wreszcie padły na ziemię żyzną i plon wydały,
jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma
uszy, niechaj słucha!"
Mili Moi…
21 lipca 2007 roku ówczesna
Delegatura Generalna Anglii i Irlandii naszego Zakonu, przejęła opiekę nad
niezwykłym miejscem – klasztorem franciszkańskim w Wexford w Irlandii.
Przekazali nam go bracia „brązowi”, bo ich liczebnie zmniejszająca się irlandzka
prowincja postanowiła wycofać się z tego miejsca. A miejsce starożytne, bo zainicjowane
przez braci dwadzieścia lat po śmierci św. Franciszka. Zamysłem naszego zakonu
było utworzenie drugiego miejsca w Irlandii (bo byliśmy obecni tylko w
Dublinie, gdzie do dziś prowadzimy parafię) jako klasztoru określanego mianem „come
and see”. Miał on mieć szczególny charakter powołaniowy, ale również miał służyć
wraz z kościołem jako miejsce duszpasterstwa polonijnego w diecezji Ferns.
Pierwszym duszpasterzem tamtejszej Polonii zostałem ja i miałem okazje
uczestniczyć w uroczystości przekazania tego klasztoru w naszą posługę…
Dziś, w przededniu
piętnastej rocznicy tego wydarzenia, moja noga znów stanęła w Wexford. Tak,
jestem w Irlandii. To pierwsza część mojego urlopu, którego losy ważyły się właściwie
do ostatnich chwil. Kiedy wydawało się, że jednak nie pojadę, okoliczności ułożyły
się w sposób sprzyjający i oto jestem. Mieszkam u naszych gościnnych braci w
Dublinie, eksploruję od poniedziałku miasto, a dziś właśnie odbyłem wycieczkę
do Wexford.
Było to niezwykle ciekawe
doświadczenie… Po pierwsze, właściwie nie znalazłem dziś żadnych śladów
polskości w tym miejscu. Nawet polski sklep, w którym wieszałem pierwsze ogłoszenia
o polskich Mszach już nie istnieje. Nie znalazłem tam nic z siebie… Moje serce
nie zabiło żadnym żywszym uczuciem. I choć spędziłem tam rok i znam to miejsce,
to dziś czułem się tam całkowicie obco. Nawet w klasztorze nikogo nie zastałem,
żeby powiedzieć „hallo”. Podziękowałem Bogu za 2007 rok w Wexford i wyjechałem
stamtąd bez cienia żalu, wiedząc, że prawdopodobnie już nigdy więcej tam nie
wrócę…
Ziarna rosną, dojrzewają,
ale najpierw obumierają… Moja irlandzka przygoda umarła dawno temu. Czy wydala jakieś
życie? Siedząc dziś w naszym kościele, słyszałem organistę Przemka, słyszałem
czytającego Tomka (serdcznosci dla Ciebie - chyba jako jedyny z "tamtych" tu zaglądasz), widziałem Agnieszkę i Sebastiana, Przemka i Iwonę, Justynę i
Mariusza i tak wielu innych. Wówczas to miejsce tętniło życiem. Dziś chyba dużo
się zmieniło…
Wszyscy poszliśmy dalej… A
Pan cierpliwie sieje w naszych sercach. Tam, gdzie jesteśmy. Tam, gdzie nas
życie zaniosło. Tam, gdzie się starzejemy i wspominamy…
A jutro ostatni dzień w
Dublinie i w piątek skok do gorącego Rzymu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz