W owym czasie, gdy znowu wielki tłum był z Jezusem i nie mieli co jeść,
przywołał do siebie uczniów i rzekł im: "Żal Mi tego tłumu, bo już trzy
dni trwają przy Mnie, a nie mają co jeść. I jeśli ich puszczę zgłodniałych do
domu, zasłabną w drodze, bo niektórzy z nich przyszli z daleka".
Odpowiedzieli uczniowie: "Jakże tu na pustkowiu będzie mógł ktoś nakarmić
ich chlebem?" Zapytał ich: "Ile macie chlebów?" Odpowiedzieli:
"Siedem". I polecił tłumowi usiąść na ziemi. A wziąwszy siedem
chlebów, odmówił dziękczynienie, połamał i dawał uczniom, aby je podawali. I
podali tłumowi. Mieli też kilka rybek. I nad tymi odmówił błogosławieństwo, i
polecił je rozdać. Jedli do syta, a pozostałych ułomków zebrali siedem koszów.
Było zaś około czterech tysięcy ludzi. Potem ich odprawił. Zaraz też wsiadł z
uczniami do łodzi i przybył w okolice Dalmanuty.
Mili Moi…
Powoli lądujemy z
rekolekcjami dla sióstr… Właściwie prawie bez strat własnych. Pogotowie
wprawdzie było i jedną z sióstr zabrano do szpitala – coś z sercem. Ale wróciła
jeszcze tego samego dnia. Mam nadzieje, że treści nie okazały się nazbyt
poruszające…
Bardzo szybko minął mi ten
czas… Mała grupa sióstr, wszak jest ich tylko dwanaście. A w tak zwanym
międzyczasie sporo pracy w związku z kolejnymi działaniami – może to jest
przyczyna, że niemal nie zauważyłem tego tygodnia. Jutro ruszam do Zalesia Górnego.
Tam również dwanaście sióstr czeka na słowo, a dołączy do nich kilka drogą
internetową. Taka to nowoczesność w domu i zagrodzie…
Nie sądziłem, że to
powiem, ale chyba brakuje mi Poznania. Może nawet nie samego Poznania, bo nie
polubiłem tego miasta do dziś. Ale miasta właśnie mi brak. Tu, wśród lasów i
śniegów, naprawdę uświadamiam sobie jak bardzo „miastowy” jestem. Cóż poradzę na
to, że lubię tłum, gwar, ruch? Tak już po prostu mam. Nie męczy mnie to i wcale
nie muszę jechać w dzicz, żeby odpoczywać. Taka mała rzecz, która chyba w sobie
zaakceptowałem. Żeby z innymi, większymi szło mi równie łatwo…
A dziś scena, w której spodziewałbym
się po Apostołach czegoś więcej. Wszak dwa rozdziały wcześniej Jezus dokonał
już rozmnożenia chleba. Czyż więc nie powinni w sytuacji bliźniaczo podobnej,
kiedy On znów mówi, że ludzie głodni, że cos trzeba zrobić, stanąć przed Nim i
powiedzieć – jesteśmy gotowi, dysponuj nami, oto nasze siedem chlebków? A oni
jak poprzednio – oporni i tak boleśnie logiczni, zupełnie niedomyślni.
Ale to jeszcze nic… Kilka
wersetów dalej, w tym samym ósmym rozdziale, siadają do lodzi i ubolewają, że
nie wzięli ze sobą chleba. Wówczas nawet Jezus nie wytrzymuje i sugeruje im, że
ich serca są otępiałe. Pyta ich, wspominając dopiero co dokonane cuda – jeszcze
nie rozumiecie? A oni? Nie rozumieją?
Dziś pomyślałem, że może
rozumieli, ale bali się sami do tego przyznać. Kurczowo trzymali się schematu,
bo on dawał im swoiste poczucie bezpieczeństwa. Co bowiem wynika z uznania w
Jezusie cudotwórcy, dla którego nie ma żadnych granic? Otóż wynika z tego, że
dla nas, Jego uczniów, należących do Niego, granice również nie istnieją. A
jeśli tak, to nie ma tłumaczeń w stylu – nie mogę, nie dam rady, nie zdołam…
Wszystkie one są tylko wymówkami miłośników kanapy, do zejścia z której zachęca
nas papież. Uznanie wszechmocy Boga, to uznanie swojego w niej uczestnictwa. A to
zupełnie nowe zadania – całkowicie nieprzewidywalne, niewyobrażalne,
nieziemskie, Boże…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz