Pewnego dnia, gdy Jezus nauczał, siedzieli przy tym faryzeusze i uczeni w
Prawie, którzy przyszli ze wszystkich miejscowości Galilei, Judei i Jerozolimy.
A była w Nim moc Pańska, że mógł uzdrawiać. Wtem jacyś ludzie niosąc na łożu
człowieka, który był sparaliżowany, starali się go wnieść i położyć przed Nim.
Nie mogąc z powodu tłumu w żaden sposób przynieść go, wyszli na płaski dach i
przez powałę spuścili go wraz z łożem w sam środek przed Jezusa. On widząc ich
wiarę, rzekł: „Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy”. Na to uczeni w
Piśmie i faryzeusze poczęli się zastanawiać i mówić: „Któż On jest, że śmie
mówić bluźnierstwa? Któż może odpuszczać grzechy prócz samego Boga?” Lecz Jezus
przejrzał ich myśli i rzekł do nich: „Co za myśli nurtują w sercach waszych?
Cóż jest łatwiej powiedzieć: "Odpuszczają ci się twoje grzechy", czy
powiedzieć: "Wstań i chodź?" Lecz abyście wiedzieli, że Syn
Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów” — rzekł do
sparaliżowanego: „Mówię ci, wstań, weź swoje łoże i idź do domu”. I natychmiast
wstał wobec nich, wziął łoże, na którym leżał, i poszedł do domu, wielbiąc
Boga. Wtedy zdumienie ogarnęło wszystkich; wielbili Boga i pełni bojaźni
mówili: „Przedziwne rzeczy widzieliśmy dzisiaj”.
Mili Moi…
W weekend miałem okazję głosić
Słowo w Międzyrzeczu. Piękne doświadczenie, choć te krótkie rekolekcje były
raczej „szarpane”, co znaczy, że ludzie po każdej nauce i medytacji wracali z kościoła
do domu, aby za dwie, trzy godziny, przyjść tam znowu, na kolejną odsłonę.
Myślę, że da nas wszystkich było to nieco uciążliwe. Ale jeszcze gorsza była dodatkowa trudność w postaci niemożności budowania więzi, wspólnego bycia,
cieszenia się swoją obecnością. Choć muszę przyznać, że po ludzku niezwykle
ucieszył mnie widok znajomych twarzy, ludzi, którzy, wiem to, są zafascynowani
Jezusem i za Nim chcą podążać.
Podczas mojej nieobecności,
przez nasz dom przeszła siostra nasza, śmierć cielesna i zabrała do Domu Ojca
naszego współbrata, o. Józefa. Cierpiał od lat na chorobę nowotworową, ale choć
jego stan powolutku się pogarszał, to lekarze twierdzili, że do umierania
jeszcze daleko. A on zaskoczył nas wszystkich. Odszedł cicho i spokojnie, we
śnie. W środę pożegnamy go tu na ziemi, gdzie przeżył 63 lata.
A ja od wczoraj głoszę
rekolekcje braciom w Gnieźnie. Kameralna wspólnota siedmiu słuchaczy, ale też
dużo dobrych wspomnień związanych z tym miejscem. Tu odprawiałem nowicjat, czyli same początki życia zakonnego. To był bardzo szczęśliwy czas w
moim życiu, więc i miejsce kojarzę dobrze. Choć dziś wyszedłem na spacer
starymi ścieżkami i śmiałem się do siebie całą drogę. Dwadzieścia lat temu
wydawało mi się, że Gniezno to wielkie miasto. A dziś? Albo ono się skurczyło,
albo mnie zmieniły się kryteria… Jakoś tak wszędzie blisko…
A w dzisiejszym Słowie
widzę Jezusa, który nie boi się konfliktować z innymi w sprawach ważnych.
Przecież przebaczanie grzechów przynależało do istoty Jego misji, istoty,
której nie mógł zaprzeczyć. Nie dbał więc o to, co pomyślą inni, o to, jak będą
komentować Jego postepowanie. Do tego bowiem był powołany i nie miał żadnych
wątpliwości. Stąd też czyni, co do Niego należy, a jednocześnie, wiedząc, że
wzbudza kontrowersje, wzmacnia to, co istotne i ważne, gestem, który dla paralityka
z pewnością miał znaczenie, ale dla Boga znającego tragiczny wymiar grzechu i
wartość zdrowia duchowego, uzdrowienie ciała ma z pewnością charakter
drugorzędny. A jednak Jezus z niego nie rezygnuje i podnosi tego człowieka. To
prawdziwy wstrząs dla widzów tego wydarzenia. Ale gdzie krył się prawdziwy cud?
Kiedy siedzę w
konfesjonale, nie mam najmniejszych wątpliwości. Tam Bóg przywraca życie. Tam ludzie
odzyskują siły. Tam dzieją się prawdziwe cuda. Jak dobrze, że wciąż są ci, którzy
to rozumieją, a ja mogę robić to, do czego powołał i posłał mnie Pan. Nawet
gdyby to miało mnie konfliktować z tymi, którzy drwią czy tę misje odrzucają…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz