wtorek, 8 października 2024

Marto, Marto...


(Łk 10, 38-42)
Jezus przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: "Panie, czy ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła". A Pan jej odpowiedział: "Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona".

 

Mili Moi…
Bycie Martą dla wielu z nas jest znacznie łatwiejsze. Działać, tworzyć, zmieniać rzeczywistość, widzieć efekt – ależ tak, bardzo chętnie. I to słodkie zmęczenie, które pojawia się jako konsekwencja. Zmęczenie, które dowodzi przecież, że jestem potrzebny, że wiele ode mnie zależy, a może nawet, że beze mnie to… Maria, to milcząca i wyciszona siostra, która przecież nie ma wyczucia. Siedzi, kiedy trzeba biegać, milczy, kiedy trzeba mówić, zdaje się nie rozumieć tego, co wokół niej się dzieje. A może rozumie znacznie lepiej niż ta biegająca Marta.

To napięcie zdaje się występować w sercu wielu z nas. Ten wybór, który jest realną koniecznością – nie tylko ewangelicznym przykładem do teoretycznych refleksji. A utrata miary i przeakcentowania są na wyciągnięcie ręki. Kiedy dziś o tym myślę, drapie mnie w duszy tęsknota za rekolekcjami. Za czasem spokojnego słuchania. Za dniami, w których nie będę biegał i zajmował się niczym innym, tylko nasycaniem samego siebie. Czas tylko dla mnie i dla Jezusa. Zaplanowany na połowę listopada. W tym roku indywidualnie, z książką i nauczaniem internetowym. Ale z najpoważniejszym traktowaniem na jakie mnie stać. Zatrzymać się, póki jeszcze sam o tym mogę zdecydować.

Wybaczcie, że długo mnie tu nie było, ale mam chyba najaktywniejszy czas tego roku. W kalendarzu widziałem, że się zbliża, a jednak, jak zawsze, wydawałem się zaskoczony jego nadejściem. Jestem dokładnie w środku. W oku cyklonu. W tej chwili prowadzę Misje Święte w parafii świętej Moniki w Poznaniu. Parafia maleńka. Frekwencja? No cóż… Ludzie nie mają trudności z wejściem do kaplicy, ale ławki są wypełnione. Stwarzamy okazję. Kto chce i może, ten korzysta. Przed południem odwiedzamy chorych. Po południu tworzę kolejne treści na następne wydarzenia rekolekcyjne. A wieczorem blok nauczania, który wczoraj zakończyliśmy o 22.00.

Misje od niedzieli do niedzieli. Ostatnia Msza o 19.00 i ruszam do domu, bo już w poniedziałkowy poranek muszę jechać do Krynicy Morskiej, aby rozpocząć rekolekcje zakonne dla moich współbraci. Tych nie prowadzę, ale ostatnie przygotowanie, powitanie, rozliczenie domu – to wszystko na moich barkach. Wtorek to już wycieczka do Radia i dwa dni pracy. A czwartek i piątek to nagrania internetowych rekolekcji adwentowych. Trudno znaleźć czas na przepranie skarpetek i sprzątnięcie domowej stajenki. Ale przeżyjmy październik, a zrobi się odrobinę luźniej…

Niech święta Monika, patronka tego miejsca, ma Was w swojej opiece. Co ciekawe, miejscowy proboszcz badał temat i okazuje się, ze w Polsce są tylko dwie parafie pod jej wezwaniem. Jedna właśnie tu, w Poznaniu, a druga w Kajkowie, tuż pod Ostródą, gdzie proboszcz skądinąd również wspominał mi o misjach. Ale na razie w bardzo luźny sposób. Ten związek jest dla mnie dość interesujący…

1 komentarz: