Jezus, widząc tłumy,
wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy
otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami: "Błogosławieni ubodzy w
duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się
smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na
własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości,
albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia
dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami
Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości,
albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy
ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy mówią kłamliwie wszystko złe na was
z mego powodu. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w
niebie".
Mili Moi…
Od ponad tygodnia zażywam „amerykańskiego
raju”. Przyznam szczerze, że każdy przyjazd tu jest inny. Kiedy byłem tu po raz
ostatni, to już drugiego dnia chciałem wracać do Polski. Tym razem tak nie
jest. Czuję się tu jak przysłowiowa ryba w wodzie… Pogoda jest piękna, dużo słońca
i bardzo ciepło. Sporo ludzi wielkiej życzliwości. Właściwie każdego dnia
składam jakieś wizyty przyjaciołom, z którymi wciąż jest o czym gadać. Wszyscy
wiedzą, że bardzo lubię steki, więc praktycznie niczego innego nie jadam
(uszami mi już powoli wychodzą). Ale towarzyszy temu wszystkiemu bardzo dużo
radości.
Ona właściwie jest ze mną
od chwili przekroczenia drzwi lotniska w Gdańsku. Świadomość, że znów lecę, że
dotknę tych wszystkich miejsc, że spotkam dawno niewidzianych przyjaciół
przyniosła mi dość euforyczne doświadczenia. I jest mi tu tak dobrze, że
jeszcze nie zdążyłem wybrać się do Nowego Jorku, choć wciąż mam nadzieję, że
zdążę to zrobić.
W minioną niedzielę udaliśmy
się zwyczajem naszej tutejszej parafii na cmentarz – procesja i modlitwa za
zmarłych. Było ponad pięćdziesiąt osób. Macie to na zdjęciu. Na drugim zaś – obrazek
cmentarnego Halloween. Przeżyłem je po raz kolejny w tym kraju. W sobotę miałem
okazje głosić mały dzień skupienia w Bostonie i w zasadzie pierwszy raz
spędziłem „weekend Halloween” w wielkim mieście. Co tam się działo… Wielka
feta. Tysiące przebranych ludzi. Muzyka. Zjawisko kulturowe o zgoła
niebezpiecznych konsekwencjach duchowych. Ile modlitwy tu potrzeba.
Dziś też pojechałem na
cmentarz. Jeden z tak wielu. Cicho i spokojnie, nie licząc kilku osób palących marihuanę
w aucie (tego smrodu nie sposób z niczym pomylić). Chodząc pośród grobów, mówiłem
do Pana – tak ich tu wielu… Jak wielu świętych spoczywa na tym cmentarzu? Jak przeżyć
życie, żeby go nie zmarnować? Jaki jest mój własny model świętości? Czy głosić
i być w konsekwencji na swego rodzaju „świeczniku” czy też raczej zniknąć,
ukryć się i „dać się zapomnieć”? Dziś najmocniej przemawiają do mnie słowa o
ubogich w duchu i cichych… Nie wiem czy w jakikolwiek sposób są one obecne w
mojej codzienności, czy ja je w jakimś, najogólniejszym choćby sensie realizuję…
Pojąłem jakby na nowo, że świętość to nie jest łatwa sprawa, że ona nie „robi
się sama” i że odkładanie tematu na później lub kwitowanie go słowami „jakoś to
będzie” jest niepoważne. A przecież to cel… Czuję się czasami taki bezradny w perspektywie
rozeznawania drogi, po której mam iść. I choć w naszym, zakonnym przypadku,
niewątpliwą pomocą służą nam przełożeni, to jednak inicjatywa własna wydaje się
być niemniej ważna. A ja, za świętą Tereską, chcę być wszędzie i robić wszystko…
Tylko miłością, tak jak ona, być nie potrafię… Stąd wiele jeszcze do zrobienia.
A w tym naszym
pierwszolistopadowym dniu zadumy i refleksji życzę Wam wszystkim zapału i
gorliwej tęsknoty za świętością, która ma się stać „normalnym” stanem naszego
życia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz