środa, 25 listopada 2020

w ręku Boga...


(Łk 21,12-19)
Jezus powiedział do swoich uczniów: „Podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą przed królów i namiestników. Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie się mógł oprzeć ani się sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przyprawią. I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie”.


Mili Moi…
No i znów ponad tydzień minął. A obiecałem sobie, że nieco się zdyscyplinuję, jeśli chodzi o to moje pisanie. Ale rozłażę się widocznie bardziej niż myślałem…

Ostatnio Pan zaprosił do domu troje ludzi, z którymi losy mojego życia na chwilę się splotły. Najpierw Zosia z Elbląga. Należała do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, w której posługiwałem. Miała taką szczególną umiejętność – potrafiła upominać. I robiła to tak, że człek nie tracił ani grama sympatii do niej. Co więcej – nigdy nie przekraczała niewidzialnej granicy szacunku. Piękna dusza. Nowotworowi nie dała rady. Potem Czesław. Osiemdziesiąt sześć lat. Mój parafianin z USA. Demencja zaawansowana. Ale kiedy przychodził do konfesjonału wiedział, że trzeba po żołniersku stuknąć obcasami, a na koniec księdza pocałować w rękę. Tyle pamiętał. Wreszcie Beata z Gdańska. Pięćdziesiąt jeden lat. Nowotwór zabrał ją bardzo szybko. Dziesięć lat temu dane mi było towarzyszyć jej w jej osobistym nawracaniu się. Potem weszła do zainicjowanej przez nas wspólnoty. I choć potem nasze drogi się rozeszły, mogę śmiało zacytować świętego Pawła - Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie. 1Kor 4, 15 

Pisze tu o nich, bo im starszy jestem, tym trudniej znoszę te odejścia. Nie dlatego, że mi smutno z powodu straty. W tej kwestii jestem chyba nawrócony i wierzący. Ale zdaje sobie sprawę, że to egzamin, ostatni egzamin z życia – umieranie i ja sam coraz bliżej tego egzaminu jestem. Uświadamiam sobie, że to coś, przez co trzeba przejść samemu. Może mi w umieraniu towarzyszyć wiele osób, ale nikt nie pójdzie tam ze mną. Dziś ci odchodzący są dla mnie niczym świadkowie. Mówią mi – już niedługo ty. Niezależnie od tego, ile jeszcze potrwa to „niedługo”. Myśl o tym. Bo to ważna chwila. 

Mój mały, prywatny koniec świata… Jezus w tych dniach opowiada uczniom i nam, wszystkim, którzy chcą Go słuchać, jakie znaki poprzedzą ten ostateczny koniec. Czy jest w nas wola słuchania, czy raczej pobłażliwe – „tyle razy już to mówiłeś”… A przecież On nie zastawia na nas pułapki. On nie próbuje nas zwodzić. On utrzymuje nas w czuwaniu dla naszego dobra. Gdybyśmy bowiem dziś dowiedzieli się, że kres nadejdzie za tydzień – umarlibyśmy ze strachu. Gdybyśmy wiedzieli, że nastąpi za sto lat – wpadlibyśmy w złudne poczucie bezpieczeństwa. Stan czuwania jest zdrowy. Mobilizuje. Chyba trzeba go docenić…

Czekam na sobotę… Rekolekcje adwentowe we Wrocławiu. Trochę na żywo, trochę on line. Później miała być Legnica, ale odwołana. Będą za to jeszcze rekolekcje dla braci w Gnieźnie (przełożone z tego tygodnia) i krótki, weekendowy wypad do wspólnoty z Międzyrzecza. To wszystko oczywiście, jeśli zdrowie pozwoli. Dziś tak wyraźnie i namacalnie przekonuję się, że znakomite plany mogą się przewrócić w mgnieniu oka. Wszystko w rękach Boga… Tam jest bezpiecznie...

PS. A na plakacie zapowiedź internetowego głoszenia na tegoroczny Adwent. Już dzis zapraszam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz