wtorek, 10 listopada 2020

spokojnie i cicho? chyba nie...


(Łk 17,7-10)
Jezus powiedział do swoich apostołów: „Kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: "Pójdź i siądź do stołu"? Czy nie powie mu raczej: "Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił"? Czy dziękuje słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: "Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać".

 

Mili Moi…
Małe radości jednak krążą wokół nas… Dziś pierwszy po urlopie dzień skupienia dla sióstr dominikanek. Na razie na szczęście wszystkie zdrowe, więc korzystamy z tej dobrej chwili. Jutro miał się odbyć dzień skupienia u sióstr franciszkanek, ale one jeszcze walczą z klasztornym koronawirusem. Dzięki Bogu dochodzą do siebie i wszystko zapowiada się bardzo dobrze. Ale spotkanie na razie przełożyliśmy.

Mało tego, wczoraj zadzwonił do mnie proboszcz z Wrocławia, gdzie miałem wygłosić pierwsze w tegorocznym Adwencie rekolekcje i zaproponował coś, co po cichu kiełkowało i w moim sercu. Przyjedź ojcze i wygłoś – w naszym kościele transmitujemy wszystko on-line, więc kto będzie chciał, ten sobie posłucha. To pewnie jedyne możliwe rozwiązanie na te trudne czasy i ono mnie cieszy. Bo posługa Słowa nie może zawisnąć na „kołku”, nawet jeśli to jest „kołek” szalonego wirusa.

A w czwartek ruszamy do Radia na kolejne nagrania. Mam nadzieję, że jeszcze wolno będzie się przemieszczać. A jeśli nie, to przynajmniej takie celowe wycieczki jak nasza będą dopuszczalne. Szkoda byłoby zawieszać znów coś, co chyba cieszy się jakąś minipopularnością. Nowa dyrekcja Radia zasugerowała ostatnio niedwuznacznie, że chyba jest plan kontynuacji współpracy z nami. I nie wiem jak innych, ale nas to cieszy…

A dziś zrodziło się we mnie pytanie – czego ja tak naprawdę oczekuję od Jezusa? Czy moja służba ma swoje granice, poza które nie jestem gotów wyjść? Pierwsza odpowiedź kryje się w dobrze znanym nam zwrocie „święty spokój”. Myślę sobie czasami, że gdyby zapanował taki wewnętrzny i zewnętrzny spokój, mógłbym pracować nieskończenie wydajniej, chciałoby mi się bardziej, podejmowałbym służbę z większą ochotą. Uśmiecham się do tych myśli, bo nie przypuszczam, żeby były prawdziwe. Doskonale wiem sam po sobie, że najwydajniej pracuję, kiedy mam przysłowiowy „nóż na gardle”, kiedy już nie da się odwlekać pewnych prac, kiedy deadline się zbliża. Historia Kościoła zresztą pełna jest dowodów na to, że Ewangelia szerzy się najskuteczniej właśnie wówczas, kiedy jej głosicielom wcale nie jest łatwo, a już na pewno nie towarzyszy im święty spokój.

A granice? Widzę wyraźnie, że jest pewne pole w moim życiu właściwie zupełnie niezagospodarowane, które „kusi” mnie coraz bardziej. Bardzo nie lubię wszelkich prac fizycznych. Broń Boże nimi nie gardzę, ani nie uważam ich za niegodne takiej wybitnej jednostki jak ja. Nie. Po prostu i zwyczajnie ich nie lubię. Coraz częściej przychodzi mi jednak myśl o jakiejś formie wolontariatu, ale ściśle związanego z wysiłkiem fizycznym i z takimi bardzo prostymi zadaniami, do których nigdy nie ma zbyt wielu chętnych. Mam nadzieję, że to swoiste ziarno, które jeszcze w moim życiu wyda plon. Na razie szukam w sobie odwagi i solidnego fundamentu odpowiedzialności. Bo to jest też właśnie ta kwestia – dać komuś nadzieję, że będę pomagał, a potem „nie mieć czasu”? O nie… To nie byłoby właściwe…

Słudzy nieużyteczni jesteśmy… Oby wybrzmiało to również w tych „niezagospodarowanych” dotąd przestrzeniach mojego zycia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz