(Mt 13,54-58)
Jezus przyszedłszy do
swego miasta rodzinnego, nauczał ich w synagodze, tak że byli zdumieni i
pytali: Skąd u Niego ta mądrość i cuda? Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego
Matce nie jest na imię Mariam, a Jego braciom Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także
Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas? Skądże więc ma to wszystko? I
powątpiewali o Nim. A Jezus rzekł do nich: Tylko w swojej ojczyźnie i w swoim
domu może być prorok lekceważony. I niewiele zdziałał tam cudów, z powodu ich
niedowiarstwa.
Mili Moi…
Czas gości powoli dobiega końca.
Od jutra wraca zwyczajny porządek dnia, bez wyjazdów, długich,
wielokilometrowych spacerów. Od jutra, nie, może od poniedziałku, trzeba zacząć
nadrabiać różne sprawy odłożone na kilka dni, a nie wymagające pilnej
interwencji. Z jednej strony się cieszę, bo zmęczony jestem okrutnie, ale z
drugiej – zwiedzanie Ameryki z gośćmi zawsze daje jakieś poczucie baśniowej
nierzeczywistości. Mam tylko nadzieję, że zderzenie z mniej baśniową codziennością
nie okaże się zbyt bolesne…
Dziś myślę sobie o świętym
Janie Marii Vianneyu. Patron wszystkich kapłanów (od niedawna) a szczególnie
proboszczów (od dawna). Zamieściłem jego podobiznę na jednym z moich obrazków
prymicyjnych, bo jego przeżywanie kapłaństwa bardzo mi imponuje. Z kilku
tysięcy obrazków prymicyjnych zostały mi bodaj dwa, w tym jeden właśnie ze św.
Janem. Patrzę sobie dziś na niego i czytam słowa zamieszczone na tym obrazku –
Bogu duszę, ludziom serce, sobie krzyż. Nie są nadzwyczaj twórcze, bo nie takie
miały być. Bardzo głęboko u początku mojego kapłaństwa wierzyłem, że tak
właśnie będę je przeżywać. Po jedenastu latach bynajmniej się z tego nie
wycofuję, ale trochę się do tych słów uśmiecham, bo z ich realizacją jest
ciągle krucho.
Przeczytałem w życiu kilka
książek o Janie Vianneyu, ale w pamięć zapadła mi szczególnie jedna rzecz –
jego kilkakrotnie ucieczki z parafii, w której został mianowany proboszczem.
Były one spowodowane poczuciem odpowiedzialności, której nie czuł się na siłach
dźwigać, oraz ogromem pracy duchowej, którą należało tam wykonać, a która,
według niego, była ponad jego siły. Za każdym razem jednak wracał – z dokładnie
tych samych przyczyn – poczucie odpowiedzialności i duchowa praca do wykonania.
Czynił tak, ponieważ naprawdę kochał swoich parafian, współczuł im ich duchowej
biedy i postanowił zrobić wszystko, żeby spotkać ich z Bogiem…
Ileż razy myślałem już o
ucieczce z Bridgeport. Czuję wyraźnie, że odpowiedzialność mi powierzona
zdecydowanie mnie przerasta, a moja praca… Cóż, oceniam jej efektywność bardzo
krytycznie. Słaby jestem. Chyba zdecydowanie za słaby na to miejsce i czas. Nie
umiem modlić się i pościć za moich parafian w takim stopniu, jak św. Jan. Moja
miłość, której sporo w sobie odkrywałem, powoli zmienia się w bezsilność. Może to
dobrze. Może to lekcja dla mnie. Może muszę przekonać się, że nie wiem nic, a
moc duchowa doskonali się poprzez słabość. Obserwuję, słucham, rozmyślam… I nie
uciekam. Nie uciekam, bo Kościół w osobach moich przełożonych mnie tu przysłał.
Być może na krzyż. Wszak to też tajemnica życia mojego Pana, w której mam Go
naśladować. Więc niech moja bezsilność stanie się modlitwą…
A Ty święty Janie, opiekuj
się moim kapłaństwem. Obym nigdy nie zwątpił w moje posługiwanie. Choćby jego
efekty pozostawały dla mnie całkowicie zakryte. Naucz mnie modlić się i
pościć. I naucz mnie kochać moich parafian. Wszystkich…
Swoją słabością wspieram jak umiem... Leucanthemum
OdpowiedzUsuń