zdj:flickr/Benjamin Nussbaum/Lic CC
(Łk
21,25-28.34-36)
Jezus powiedział
do swoich uczniów: Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi
trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą
ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios
zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z
wielką mocą i chwałą. A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście
głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze
serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby
ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na
wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w
każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć
przed Synem Człowieczym.
Mili Moi…
Dni płyną nieubłaganie… Właśnie sobie uświadomiłem, że przed chwilą
zachęcaliśmy do modlitwy za zmarłych, a dziś zaparkował obok mnie samochód z
choinką na dachu. Jakoś nie mogę się na to wewnętrznie zgodzić… Nie odnajduję
się w tym pędzie… Ale co robić? Wczoraj dzień gęsty od obowiązków… I pogrzeb, i
Msza po angielsku, i dzień skupienia, i techniczne zakupy (bo nasz „opiekun
techniczny” wkrótce znika z horyzontu). Na pogrzebie podszedł do mnie brat
zmarłego i stwierdził, że słuchając mnie, miał przekonanie, że „coś z tym
gościem jest nie tak”. Aż w końcu wpadł na pomysł co to takiego… Z miną
odkrywcy poinformował mnie – Father, przecież ty masz irlandzki akcent… Ilekroć
to słyszę (bo słyszę to czasami), myśl moja biegnie do tych miejsc, gdzie ten
akcent złapałem… kto by pomyślał, że wywiozę z Wexford taki prezent…
A dziś rozpoczął się Adwent… Pierwszy raz tak mocno poczułem, że ma to być
okres myślenia o, i przygotowywania się do śmierci… Ale bez niepokoju. Raczej z
ufnością, że będzie to najpiękniejsze spotkanie naszego życia, spotkanie z
Miłością samą. Każdego dnia widzimy Go za swoistym woalem – Eucharystii,
modlitwy, drugiego człowieka. A w śmierci zobaczymy Go takim, jaki jest, twarzą
w twarz… Chcę w tym Adwencie właśnie nad tym się skupić. Na oswajaniu się z
myślą o ostatniej godzinie, kiedy już nic, co ziemskie nie jest ważne, a liczy
się tylko On, mój Jezus, który zaprasza mnie do domu…
Nie znam nikogo, kto tęskniłby za śmiercią… Znałem niegdyś kilka osób, ale i one
tęskniły za nią głównie z powodu swojego cierpienia, którego zakończenia
wyglądały. A ja chciałbym się nauczyć za nią tęsknić. Właśnie ze względu na
Pana. Bo nie ma innej drogi do spotkania z Nim. Nie ma innego sposobu. Rzecz
jasna On wybiera godzinę, ale tęsknić wolno. A trudna to sztuka…
Przeglądam internet szukając jakichś refleksji duchowych dla siebie… I jestem
nieco zawiedziony… Bo albo ma to charakter ściśle młodzieżowy ze słowami „czaicie”,
czy „rozkminka”, co mnie osobiście mocno razi, albo jest to powierzchowne i
banalne. Ale nie tracę nadziei… Mam głód słuchania i wierzę, że Pan podeśle mi
głosiciela na ten czas (postaram się nie być nadmiernie wymagający). Może coś
po angielsku… Taka tęsknota za Słowem też jest bardzo adwentowa… Życzę jej Wam
wszystkim… Tęsknijmy i pozwólmy się nasycić Miłości… Tej adwentowej…