czwartek, 24 maja 2018

ostatnia prosta...


zdj:flickr/Kevin Dooley/Lic CC
(Mk 14, 22-25)
W pierwszy dzień Przaśników, kiedy ofiarowywano Paschę, Jezus, gdy jedli, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: "Bierzcie, to jest Ciało moje". Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, i pili z niego wszyscy. I rzekł do nich: "To jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana. Zaprawdę, powiadam wam: Odtąd nie będę już pił napoju z owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić będę go nowy w królestwie Bożym".


Mili Moi…
Piękny, letni dzień w Lublinie i mój żywot bogatszy o kolejne doświadczenie… Zdałem dziś egzamin wewnętrzny upoważniający mnie do publicznej obrony mojego doktoratu. Bywa on nazywany „obroną wewnętrzną”. Przyznać muszę, że stres plasował się gdzieś blisko poziomu zero, choć wyglądało wszystko mocno poważnie.

O 9.30 zostałem zaproszony do sali, gdzie zasiadało za stołem siedmiu poważnych profesorów z dziekanem wydziału teologii na czele. Powitanie, krótka modlitwa, przede mną tylko kartka z pytaniami i moja butelka wody. I się zaczęło… Pierwsze pytanie – kontekst działalności o. Kolbego, czyli Kościół w Polsce w dwudziestoleciu międzywojennym, następne – etapy ewangelizacji według Evangelii nuntiandi papieża Pawła VI, dalej – paschalne ukierunkowanie homilii, następnie – kult maryjny w perspektywie nowej ewangelizacji, piąte pytanie – o. Kolbe, a masoneria, i wreszcie – media, a ewangelizacja. Na koniec, dziekan zadał pytanie rozluźniające – jak to się stało, według ojca, że dzieło o. Kolbego w Japonii przetrwało do dziś, mimo niesprzyjających warunków dla rozwoju życia religijnego?

Potem zostałem poproszony o wyjście na korytarz, a komisja się naradzała. Zaproszony ponownie usłyszałem, że „po naradzie”… „zapoznawszy się z recenzjami”… „wysłuchawszy”… komisja dopuszcza mnie do obrony publicznej, a egzamin zdałem z oceną bardzo dobrą. Dziekan dodał, że nie wie jak mógłbym tę notę podnieść na obronie, więc życzy mi „obrony brawurowej”… No i na taką właśnie pozostaje mi czekać… Potem jeszcze ostatnie wskazówki od promotora począwszy od „poważnie, bez kolokwializmów i syntetycznie”, aż po „i wody dla komisji ojciec nie zapomni” i mogłem już spokojnie udać się z kartą obiegową do różnych instytucji uniwersyteckich, aby potwierdzić, że „nie zalegam”. Niestety nie zalegając poległem – biblioteka tej zacnej uczelni miała awarię systemu i kolejna wizyta będzie nieunikniona… Ale przecież nie będziemy się złościć, bo i po co? Systemowi to nie pomoże – zarówno bibliotecznemu, jak i mojemu – nerwowemu…

A dziś święto Chrystusa Najwyższego i Wiecznego kapłana. Ono uzmysłowiło mi na nowo, że mój Pan przeżył swoja misje na ziemi w kontekście daru. Ta logika daru jest czymś oczywistym u początku życia zakonnego i kapłańskiego. Człowiek idzie w posługę z pragnieniem, aby rozdać siebie. I zwykle u początku to jest bardzo łatwe i satysfakcjonujące. Ale z czasem… Można wejść w doświadczenie samego Jezusa, które, przypuszczam również dla Niego musiało (i musi) być bardzo trudne. Mam, chcę dać, a nie ma za bardzo komu wziąć… Dar na wyciągnięcie ręki, który nie budzi zainteresowania. Dar, który staje się „darem opłakiwanym”. Czyż nie tak jest do dziś? Jego zbawienie, które jest na wyciągnięcie ręki, a tak wielu opiera się, aby po nie sięgnąć…

I moje kapłaństwo – wielki dar, na które w minionych kilku latach nie było zbyt wielu chętnych. To dobra okazja, żeby podziękować wszystkim, którzy z tego, mojego daru zechcieli i zechcą jeszcze skorzystać. Dla mnie to największa radość, kiedy mogę nim służyć. Nie dostałem go po to, żeby przeżywać go w zacisznym pokoju, wiodąc spokojne życie „duszpasterza książek i popołudniowych spacerów”. Mam nadzieję, że kolejne etapy mojego życia pozwolą mi znów zmęczyć się w posłudze… Czekam z niecierpliwością…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz