zdj:flickr/A K M Adam/ Lic CC
(Mk 6,30-34)
Po swojej pracy apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co
zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: Pójdźcie wy sami osobno na
miejsce pustynne i wypocznijcie nieco. Tak wielu bowiem przychodziło i
odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na
miejsce pustynne, osobno. Lecz widziano ich odpływających. Wielu zauważyło to i
zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast, a nawet ich uprzedzili. Gdy Jezus
wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie
mające pasterza. I zaczął ich nauczać.
Mili Moi…
Czas spędzony w Polsce
dobiegł końca… Bardzo szybko rzecz jasna. Ale za to owocnie i mogę z całą
pewnością powiedzieć, że bardzo przyjemnie. Z Częstochowy mój szlak wiódł do
Lublina, gdzie miałem zmierzyć się z zaplanowanymi egzaminami. Oczywiście jak
zawsze przejmowałem się nimi za bardzo, ucząc się pilnie każdego ranka (bardzo
wczesnego ranka). Efekty pozytywne. Pedagogika bez większych trudności,
angielski – no cóż… Pan doktor egzaminator dopytywał od czasu do czasu – what do
you mean? (co masz na myśli?). Zrozumiałem z tego tyle, że tylko ja rozumiem,
kiedy mówię po angielsku. Ale najważniejsze, że wszystko się udało…
Podróż powrotna bez
zarzutu. Doszedłem do wniosku, że jeśli latać, to tylko w styczniu. Samoloty
zapełnione pasażerami zaledwie w połowie, żadnych kolejek do odprawy. Żyć, nie
umierać. A kiedy usłyszałem serdeczne słowa „welcome back” od pana, który mnie
odprawiał w Newarku, to zrobiło mi się ciepło na sercu. Jestem w domu i cieszę
się z tego.
Oczywiście wciągnął mnie
od razu wir różnych działań. Niektóre decyzje czekały niecierpliwie na podjęcie.
Duszpasterstwo pierwszopiątkowe zdominowało mój pierwszy dzień po powrocie. No
i oczywiście zmiana strefy czasowej… Pobudka o trzeciej nad ranem i brak
przytomności o ósmej wieczorem… Ale z tym damy sobie jakoś radę… Skończyły się
też wszystkie wymówki, które mogłem zastosować odwlekając moje zmierzenie się z
kolejnym fragmentem mojej pracy doktorskiej. Nie ma rady… Trzeba zasiąść i
kontynuować pisanie. Przed wakacjami musi powstać trzeci rozdział…
Dziś jednak przykuł moją
uwagę fakt, że głoszenie Słowa przez Jezusa i Apostołów powodowało wielkie
poruszenie wśród ludzi. Z całą pewnością, kiedy porzucali chwilowo swoje domy
warsztaty, zajęcia i szli, aby słuchać, nie traktowali tego jako jakiejś
atrakcyjnej odskoczni od codzienności, ponieważ wiązało się to dla nich z
niemałym wysiłkiem. Czasem wręcz z głodem, czy pokonywaniem niemałych przeciwności.
Ale szli i zadawali sobie wiele trudu, aby słuchać. Zawsze mnie zastanawia jaka
moc była ukryta w tym Słowie, że poruszało ono tak mocno? Czy chodziło tylko o
znaki i cuda, które je potwierdzały? A może wracała nadzieja? Może nagle
pojawiał się zupełnie nowy sens życia? Jego smak?
Badam dziś samego siebie.
Czy jest we mnie ten sam zapał w słuchaniu? Czy jestem gotów ruszać z miejsca i
iść, gdziekolwiek pojawia się głos, który zwiastuje wielkie dzieła Boże? Ile
jestem w stanie z siebie dać, poświęcić, jaką ofiarę ponieść, żeby usłyszeć? I
co potem z tym Słowem? Bo przecież samo wysłuchanie to jeszcze za mało. Trzeba
nim zacząć żyć, trzeba je wpleść w codzienność, trzeba je smakować, celebrować,
pamiętać, trawić…
Czytam tę Ewangelię z
perspektywy słuchacza, a nie głosiciela. Czytam ją z poczuciem tęsknoty za
słuchaniem – tak mało mam ku temu okazji. Jakoś nie umiem oprzeć się na
nowoczesnych środkach przekazu. Muszę chyba, podobnie jak prości ludzie z epoki
Jezusa, mieć kogoś przed oczami, żywego mówcę, który dotknie mnie Słowem
bezpośrednio, a nie przez ekran, czy słuchawki odtwarzacza… Żywego Słowa mi
trzeba i trochę cierpię, bo nie mam go w nadmiarze. Może już czas, żeby dobrze
zaplanować jakieś wakacyjne rekolekcje. Może już najwyższy czas…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz