czwartek, 5 lutego 2015

pół... środki...


zdj:flickr/bass_nroll/Lic CC
(Mk 6,1-6)
Jezus przyszedł do swego rodzinnego miasta. A towarzyszyli Mu Jego uczniowie. Gdy nadszedł szabat, zaczął nauczać w synagodze; a wielu, przysłuchując się, pytało ze zdziwieniem: Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce. Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry? I powątpiewali o Nim. A Jezus mówił im: Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony. I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich. Dziwił się też ich niedowiarstwu. Potem obchodził okoliczne wsie i nauczał.

Mili Moi...
Niektórzy pytają dziś z niepokojem czy żyję, bo wczoraj nie było wpisu :) Umówmy się, że jak mnie tu nie będzie trzy dni bez wcześniejszej zapowiedzi, to będzie można snuć takie podejrzenia. Na razie żyję i mam się... no właśnie trochę średnio. Jakieś zastarzałe schorzenia mi się odzywają i trochę męczą, ale staram się im nie poddawać i robić swoje. A zajęć jak zwykle nie brakuje...

Zakończyłem dziś kolejną książkę o św. Maksymilianie. Ponad 400 stron. Ale myślałem, że nie doczytam do końca. Czasem autorom różnych dzieł powinni dożywotnio odbierać możliwość publikowania czegokolwiek. Przebrnąłem jednak i zacząłem następne dzieło. Tym razem z 1971 roku, opisujące realia społeczne i kontekst rodzinny w życiu Rajmunda Kolbe, późniejszego o. Maksymiliana. Ale "fiszek" przybywa i to tchnie nadzieją...

A listonosz listy z Polski przyniósł. Aż dwa. Ależ one tu cieszą. I pomyśleć, że są jeszcze ludzie, którym się chce wziąć pióro do ręki i opisać swoją codzienność w sposób nietuzinkowy. Ileż ja ich kiedyś pisałem. A teraz niestety od wielkiego dzwonu... Ale i mnie się to zdarza. W moich przygodach emigracyjnych listy zawsze miały znaczenie. Bo one przynoszą ze sobą kawałek tego, czego właśnie nie mam.

A wieczorem wspaniałe spotkanie ze wspólnotą. Mocne świadectwa z ostatnich wydarzeń, także dotyczące uzdrowień fizycznych. Serce rośnie, kiedy się słyszy, że Jezus dotyka wzroku, chorych nadgarstków, czy innych schorzeń. To wszystko jest takie naturalne, choć zachwycające za każdym razem w nowy sposób. Pojawiają się pierwsze charyzmaty po ostatnich rekolekcjach ewangelizacyjnych. Aż miło patrzeć na ten rozkwit. A jeszcze pewnie nie jedna posługa w parafii przed nami...

Chcą... Wierzą... Uczą się... Słuchają... Trochę jakby inaczej, niż mieszkańcy Nazaretu dziś. Oni lekceważą. Nie ma w nich zgody, żeby jeden z nich wyrósł ponad przeciętność. Trzeba Mu pokazać miejsce w szeregu. I pomijając już krzywdę, którą wyrządzają Jezusowi, chyba najbardziej jednak krzywdzą samych siebie. Nie mógł On bowiem tam zdziałać żadnego cudu. Jedynie kilku chorych uzdrowił. Można powiedzieć - dobre i to... Ale Bóg nie zadowala się półśrodkami. A właśnie półśrodki nam grożą, kiedy stajemy się tacy "mądrutcy" w naszym życiu, że wiemy lepiej i Pan Jezus może nam zaledwie w tej wiedzy się zmieścić. Bez gotowości na jej przekraczanie przez Tego, który jest ponad wszystkim...

Już my tam swoje wiemy. Już my tam wiemy lepiej... I kto cierpi? Niewątpliwie zranione serce Boga odrzuconego, ale przecież w konsekwencji my sami... Mądrutcy... A w rzeczywistości nie odróżniający prawej ręki od lewej... Cierpimy w "religijnych półśrodkach"... Niezadowoleni i nie świadomi, że mogłoby być inaczej...

A tacy mądrutcy...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz