czwartek, 24 października 2013

On umarł dla mnie - ja żyję dla Niego...



zdj.flickr/ShortShot/Lic CC

Mili Moi...

Mam za sobą pierwszą lekcję angielskiego "z nowa panią". Naprawdę się wczoraj ucieszyłem, ponieważ nie tylko byłem w stanie sie w miarę swobodnie wypowiedzieć, ale również zupełnie spokojnie mogłem wszystko zrozumieć. Niebagatelna to sztuka, ponieważ pani reprezentuje niezwykły dynamizm i nie jest łatwo za nią nadążyć. Ale takie wymogi FCE, bo jestem w grupie przygotowawczej do tego właśnie egzaminu i mam takie przekonanie, że nawet jeśli do niego nie przystąpię (co sie okaże po roku pracy), to z cała pewnością skorzystam. Choć wyszedłem z zajęć z ciśnieniem mocno podwyższonym - dawno widocznie tak intensywne procesy myślenia się w mojej czaszce nie dokonywały :)


A dziś Pan przyszedł do mnie  z kilkoma myślami o konsekwencji. Najpierw zobaczyłem Jego samego wraz z Jego konsekwencją. Zmierza do Jerozolimy, mimo tego, że doskonale wie co Go tam czeka. Ma być ochrzczony, zanurzony w chrzcie krwi i doznaje ludzkiej trwogi. Ale idzie... Po co? Dziś z całą prostotą wybrzmiały we mnie te słowa - dla mnie... Idzie tam umrzeć, żebym ja mógł żyć. Tak często powtarzane słowa w żargonie kościelnym, że straciły na jakimś etapie swój ciężar, swoją wymowę. Ale to najgłębsza prawda... On umiera, ja żyję...

 Co zatem ze mną? Jak ja się do tego mam ustosunkować, w jaki sposób siebie samego określić, jak odpowiedzieć? I tu na scenę wchodzi moja konsekwencja, która nie powinna cofać się przed niczym. Pomijam już sentencjonalne - kto przykłada rękę do pługa, a ogląda się wstecz... Bo to jest pewna oczywistość dla mnie na moim obecnym etapie życia. Zresztą mogę uczciwie powiedzieć, że jak dotąd nigdy nie pojawiła się we mnie myśl, o odwróceniu się od pługa... Ale przecież ta codzienność, która z moim powołaniem chrześcijańskim, zakonnym, kapłańskim jest związana jest niezwykle bogata w sytuacje, które wciąż na nowo są okazją do okazania mojej wierności, konsekwencji, zdecydowania... Dziś Jezus zdaje się mówić, że w tej konsekwencji przynależenia do Niego czasem należy poświęcić również rzeczy/osoby w ludzkiej perspektywie najcenniejsze. Nikt i nic bowiem nie może stanąć w moim życiu wyżej niż Jezus. To jest takie niezrozumiałe, okrutne, bezduszne... ale tylko dla tych, którzy Jezusa jeszcze nie spotkali. W życiu tych, którzy prawdziwie za Nim idą, wszystko zajmuje właściwe sobie miejsce. Ich życie staje się uporządkowane. Brak konsekwencji wprowadza zamęt, nieporządek i niepokój. Dlatego tę moją konsekwencję w przynależeniu do Niego, zwłaszcza wówczas, kiedy nie jest to lekkie, łatwe i przyjemne musze co jakiś czas kontrolować. Skoro bowiem On dla mnie umiera, to ja chcę dla Niego żyć... Konsekwentnie.

1 komentarz:

  1. O tak. Czasami trudne i bezduszne wydaje się trwanie przy Jezusie. Ale im cięższa walka, im większa ofiara, tym słodsze jest życie z Nim...tym większy spokój, radość...i to jest piękne, bo jedyne, prawdziwe i znów chce się dla Niego żyć...konsekwentnie.

    OdpowiedzUsuń