Jezus powiedział do żydów, którzy Mu uwierzyli: Jeżeli będziesz trwać w nauce
mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was
wyzwoli. Odpowiedzieli Mu: Jesteśmy potomstwem Abrahama i nigdy nie byliśmy
poddani w niczyją niewolę. Jakżeż Ty możesz mówić: Wolni będziecie?
Odpowiedział im Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Każdy, kto popełnia
grzech, jest niewolnikiem grzechu. A niewolnik nie przebywa w domu na zawsze,
lecz Syn przebywa na zawsze. Jeżeli więc Syn was wyzwoli, wówczas będziecie
rzeczywiście wolni. Wiem, że jesteście potomstwem Abrahama, ale wy usiłujecie
Mnie zabić, bo nie przyjmujecie mojej nauki. Głoszę to, co widziałem u mego
Ojca, wy czynicie to, coście słyszeli od waszego ojca. W odpowiedzi rzekli do
Niego: Ojcem naszym jest Abraham. Rzekł do nich Jezus: Gdybyście byli dziećmi
Abrahama, to byście pełnili czyny Abrahama. Teraz usiłujecie Mnie zabić,
człowieka, który wam powiedział prawdę usłyszaną u Boga. Tego Abraham nie
czynił. Wy pełnicie czyny ojca waszego. Rzekli do Niego: Myśmy się nie urodzili
z nierządu, jednego mamy Ojca - Boga. Rzekł do nich Jezus: Gdyby Bóg był waszym
ojcem, to i Mnie byście miłowali. Ja bowiem od Boga wyszedłem i przychodzę. Nie
wyszedłem od siebie, lecz On Mnie posłał.
Mili Moi…
No i stało się coś, co
stać się przecież musiało… Na czterdzieste pierwsze urodziny dostałem prezent
pod nazwą Covid. Migałem się ponad rok. Setki spotkań, tysiące ludzi wokół
mnie. Nie łudziłem się więc. Gdzieś to na mnie czekało… Początek był nawet
niezły. Lekki ból gardła, zaledwie stan podgorączkowy, a w ślad za tym utrata
węchu i smaku, co nie pozostawiało wątpliwości. No i bezsilność taka, że nawet
na testy nie miałem sił się specjalnie udawać. Pomyślałem, że przetrwam w domu.
I trwałem. Nie miałem na szczęście żadnych problemów z oddychaniem, ale za to…
nadeszła gorączka. Dochodziła do 40 stopni i w żaden sposób znanymi mi środkami
nie byłem w stanie jej już zbijać. Wówczas konsylium lekarzy przyjaciół orzekło
– nie ma co czekać, czas na szpital. No więc przyjęły mnie gościnne progi
szpitala tymczasowego na Targach Poznańskich. Było to w ubiegły poniedziałek.
Pierwsze dni były trudne…
Leżałem plackiem „jakby mnie walec przejechał”. Gorączka szybowała i była
zbijana lekami dożylnymi. Zrobiono mi dwa tomografy, jeden z kontrastem, drugi
bez. Efekt „zamglonej szyby” i zapalenie płuc. Ale zaledwie 40% płuc zajęte,
więc mówią, że gdyby nie gorączka, można by leczyć to w domu. Antybiotyk w żyłę
przez siedem dni i postawili mnie na nogi. Na szczęście żadnych trudności
oddechowych, żadnego tlenu. Pielęgniarki chodziły wokół i mówiły – chyba ksiądz
jest tym statystą, co to ich Górniak w szpitalach widziała. Bo rzeczywiście mój
stan poprawiał się szybko.
Ale jestem skalibrowany na
maksymalnie trzy dni w szpitalu, więc już naprawdę trudno znosiłem ostatnie
dni. Tym bardziej, że odwlekano mój wypis, bo jakiś współczynnik krzepliwości
krwi im się wciąż nie zgadzał. Ale w końcu wyprosiłem wczorajsze wyjście. Zaopatrzony
w zastrzyki, które sobie wstrzykuje w brzuch, mam po prostu dochodzić do
siebie. Obraz szpitala? Czyściec na ziemi… Wiele lęku i bezradności. Ludzie przywożeni
nocami, leżący trzy dni z walizką stojącą obok, bo bez sił na jej rozpakowanie.
Przy czym personel medyczny najwyższa klasa – cierpliwość, empatia, gotowość do
wszelkiej pomocy. Zbudowanie przeogromne. Jedzenie też jak nie w szpitalu. Wszystko
w pudełeczkach, smacznie. Mnóstwo młodych ludzi – chudych, grubych – patrzących
wielkimi oczami przed siebie. A ja leżałem na internie, wcale nie najcięższym
oddziale covidowym. Tak, czy owak, tam cierpią i umierają ludzie… Proszę Was o
modlitwę za nich.
Mój świat zwolnił… Jestem
na urlopie do Wielkanocy. Spacery i przyglądanie się światu. Sporo myśli o
chaosie, z którego Pan mnie chce wydobywać. Nowe ustawienie priorytetów… Myślę,
że to ważny czas… Ostatnimi miesiącami słyszałem w sercu tylko jedno słowo –
CZEKAJ. I doczekałem się swoistego przełomu. Mam nadzieję, że będę umiał go
wykorzystać.
Zdumiewa mnie cierpliwość
Jezusa, który wielokrotnie powtarza po co przyszedł, z jaką misją, skąd
pochodzi. A słuchacze z uporem maniaka wciąż pytają o to samo. Nie są gotowi
przyjąć Jego Słowa. Nie ma w nich przestrzeni. Są jakby „upakowani” swoimi przekonaniami,
między które nic już się nie wciśnie. Gotowi tylko na aprobatę swoich pomysłów,
na pochwałę. Niczym mruczące koty skłonni przyjmować każdą pieszczotę, ale
pazurem reagujący na jej brak. Prowokacja – mówią. Nie wiesz co mówisz –
twierdzą. A On? Nie przyjmujecie mojej nauki. Nie ma w was miejsca na moje
słowo. Dlatego tkwicie w niewoli i nie zdołacie się z niej sami uwolnić. Dopóki
mi nie pozwolicie. Dopóki nie spotkacie się z Prawdą. Może dziś? Dlaczego nie
dziś? Tak, dziś, to dobry dzień. Bo jutra nie ma. Chyba, że Pan zechce je dla
nas wzbudzić. Ale wówczas „jutro” stanie się „dziś”. Nie ma więc chyba sensu
zwlekać…
Bardzo się cieszę, że Ojciec zdrowieje. Bogu dzięki. Czuję się wirtualnie prowadzona przez Słowo, które Ojciec głosi.
OdpowiedzUsuńWitam ojca w klubie cowidowców.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zdrowiej nam o. Michale
Pokój i dobro.