zdj:flickr/Mark Power/Lic CC
(J 6, 16-21)
Po rozmnożeniu chlebów, o zmierzchu uczniowie Jezusa zeszli nad jezioro i
wsiadłszy do łodzi, zaczęli się przeprawiać przez nie do Kafarnaum. Nastały już
ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł; jezioro burzyło się od
silnego wichru. Gdy upłynęli około dwudziestu pięciu lub trzydziestu stadiów,
ujrzeli Jezusa kroczącego po jeziorze i zbliżającego się do łodzi. I
przestraszyli się. On zaś rzekł do nich: "To Ja jestem, nie bójcie
się". Chcieli Go zabrać do łodzi, ale łódź znalazła się natychmiast przy
brzegu, do którego zdążali.
Mili Moi…
Znów długo mnie tu nie
było, ale sprawa ma swoje uzasadnienie. Byłem w Polsce. Wprawdzie tylko kilka
dni, ale z internetem było krucho. A poza tym moc różnych zajęć związanych z
finalizowaniem przewodu doktorskiego. Mój serdeczny przyjaciel, Maciej,
pilotował wszystkie moje dotychczasowe sprawy, ale nie miałem już śmiałości składać
na niego drukowania mojej pracy, roznoszenia w różne miejsca, wysyłania
recenzentom. Zresztą to takie czynności, które „smakują”, a w związku z tym, że
zasadniczo przeżywa się je tylko raz w życiu, to postanowiłem zrobić to samemu.
Oczywiście nie obyło się bez
drobnych komplikacji. A w perspektywie bardzo napiętego kalendarza powodowało
to niemały stres. Wystarczy powiedzieć, że ostatecznie miałem dostarczyć pracę
do dziekanatu w piątek do 14.00, a znalazłem się tam w tym dniu mocno po 13.00.
Najważniejsze jednak, że misja zrealizowana. Praca dostarczona również
recenzentom. Pozostaje oczekiwać na tezy do tak zwanego egzaminu wewnętrznego,
który poprzedza obronę publiczną, dostarczone przez nich i przez promotora.
Potem już tylko się nauczyć, obronić i… No i właśnie nie wiem co… Czy się cieszę?
Na razie nie. Na razie odczuwam tylko ulgę…
Wróciłem w poniedziałek
późno w nocy. Znów przypomniałem sobie dlaczego nie latać LOTem… Wszystko
koszmarnie poopóźniane. A tu mnóstwo zajęć… W ostatnich dniach wysyp pogrzebów.
Zawsze zdumiewa mnie amerykańska tradycja przemówień na zakończenie Mszy. Nie walczę
z nią, bo mocno zakorzeniona. Służy wyrażeniu uczuć przez wygłaszającego, ale i
przybliżeniu postaci zmarłego słuchaczom… W tym tygodniu dowiedziałem się więc,
że żegnany właśnie człek kochał jeździć do kasyna, grał codziennie w totolotka,
jego ulubiony numer to 79, był namiętnym tancerzem, a szczególnie kochał polki,
pizze zawsze zamawiał w… i była to peperoni na cienkim cieście, zawsze wybierał
fioletowe kapcie, z alkoholi to najbardziej lubił… No i weź tu człowieku
słuchaj tego wszystkiego ze spokojem. Ale publika bawi się świetnie… Publika
piszę, bo zasadniczo niestety jedyną osoba realnie uczestnicząca w liturgii,
poza księdzem, jest organista. Reszta to przeważnie aktorzy w pewnego rodzaju
interaktywnej sztuce… Smutno i straszno…
A dziś wyjątkowa
uroczystość. Dziesiątą rocznicę istnienia przeżywa nasza parafialna Wspólnota
Odnowy w Duchu Świętym „Ain Karim”. Za chwile więc zaczynamy świętowanie. Sporo
gości przybędzie z różnych stron. Wspólna Eucharystia, obiad, wspomnienia… To
będzie piękny wieczór…
A w Słowie uderza mnie dziś
fakt tej nadzwyczajnej „teleportacji” Jezusa i uczniów w łodzi, która dokonuje się
na jeziorze. Po co takie rzeczy? Nie mogli chłopaki dowiosłować do brzegu? Czy
to nie swoista „pokazówka”? Takie bezcelowy cud… Czy rzeczywiście? Przywykliśmy
chyba do cudów, które mają jakiś wymierny charakter. Przywrócić zdrowie,
rozmnożyć chleby, powstrzymać burze – to Panu Jezusowi wolno, bo na tym korzystają
konkretni ludzie. Ale tak po prostu objawiać władzę? No po co to komu?
Wydaje się jednak, że sens
tego znaku jest dużo głębszy. Rozpoznany i przyjęty Jezus po pierwsze przywraca
poczucie bezpieczeństwa. Woda nie jest naturalnym środowiskiem człowieka. Nawet
jeśli jest spokojna, nie daje stabilnego oparcia, którego potrzebujemy. Jezus
natychmiast swoich uczniów przenosi na „stały grunt”, pozwala im pewnie stanąć
na nogach. Co więcej – z Nim, w Jego obecności pewne procesy, które domagają
się dużego wysiłku, przyspieszają i dokonują się w zupełnie niewyobrażalnym
tempie. Ileż to razy dane mi było obserwować „rozkwitanie” dusz, które zupełnie
niedawno poznały Jezusa… To dzieje się niespodziewanie szybko… Czasem aż budzi
swoistą „zazdrość”. A to po prostu hojność Jego miłości, która zamiast
zazdrości winna raczej wzbudzać wdzięczność. Bóg jest dobry… Cieszę się, że takim
Go poznałem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz