sobota, 14 kwietnia 2018

natychmiast przy brzegu...


zdj:flickr/Mark Power/Lic CC
(J 6, 16-21)
Po rozmnożeniu chlebów, o zmierzchu uczniowie Jezusa zeszli nad jezioro i wsiadłszy do łodzi, zaczęli się przeprawiać przez nie do Kafarnaum. Nastały już ciemności, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł; jezioro burzyło się od silnego wichru. Gdy upłynęli około dwudziestu pięciu lub trzydziestu stadiów, ujrzeli Jezusa kroczącego po jeziorze i zbliżającego się do łodzi. I przestraszyli się. On zaś rzekł do nich: "To Ja jestem, nie bójcie się". Chcieli Go zabrać do łodzi, ale łódź znalazła się natychmiast przy brzegu, do którego zdążali.


Mili Moi…
Znów długo mnie tu nie było, ale sprawa ma swoje uzasadnienie. Byłem w Polsce. Wprawdzie tylko kilka dni, ale z internetem było krucho. A poza tym moc różnych zajęć związanych z finalizowaniem przewodu doktorskiego. Mój serdeczny przyjaciel, Maciej, pilotował wszystkie moje dotychczasowe sprawy, ale nie miałem już śmiałości składać na niego drukowania mojej pracy, roznoszenia w różne miejsca, wysyłania recenzentom. Zresztą to takie czynności, które „smakują”, a w związku z tym, że zasadniczo przeżywa się je tylko raz w życiu, to postanowiłem zrobić to samemu.

Oczywiście nie obyło się bez drobnych komplikacji. A w perspektywie bardzo napiętego kalendarza powodowało to niemały stres. Wystarczy powiedzieć, że ostatecznie miałem dostarczyć pracę do dziekanatu w piątek do 14.00, a znalazłem się tam w tym dniu mocno po 13.00. Najważniejsze jednak, że misja zrealizowana. Praca dostarczona również recenzentom. Pozostaje oczekiwać na tezy do tak zwanego egzaminu wewnętrznego, który poprzedza obronę publiczną, dostarczone przez nich i przez promotora. Potem już tylko się nauczyć, obronić i… No i właśnie nie wiem co… Czy się cieszę? Na razie nie. Na razie odczuwam tylko ulgę…

Wróciłem w poniedziałek późno w nocy. Znów przypomniałem sobie dlaczego nie latać LOTem… Wszystko koszmarnie poopóźniane. A tu mnóstwo zajęć… W ostatnich dniach wysyp pogrzebów. Zawsze zdumiewa mnie amerykańska tradycja przemówień na zakończenie Mszy. Nie walczę z nią, bo mocno zakorzeniona. Służy wyrażeniu uczuć przez wygłaszającego, ale i przybliżeniu postaci zmarłego słuchaczom… W tym tygodniu dowiedziałem się więc, że żegnany właśnie człek kochał jeździć do kasyna, grał codziennie w totolotka, jego ulubiony numer to 79, był namiętnym tancerzem, a szczególnie kochał polki, pizze zawsze zamawiał w… i była to peperoni na cienkim cieście, zawsze wybierał fioletowe kapcie, z alkoholi to najbardziej lubił… No i weź tu człowieku słuchaj tego wszystkiego ze spokojem. Ale publika bawi się świetnie… Publika piszę, bo zasadniczo niestety jedyną osoba realnie uczestnicząca w liturgii, poza księdzem, jest organista. Reszta to przeważnie aktorzy w pewnego rodzaju interaktywnej sztuce… Smutno i straszno…

A dziś wyjątkowa uroczystość. Dziesiątą rocznicę istnienia przeżywa nasza parafialna Wspólnota Odnowy w Duchu Świętym „Ain Karim”. Za chwile więc zaczynamy świętowanie. Sporo gości przybędzie z różnych stron. Wspólna Eucharystia, obiad, wspomnienia… To będzie piękny wieczór…

A w Słowie uderza mnie dziś fakt tej nadzwyczajnej „teleportacji” Jezusa i uczniów w łodzi, która dokonuje się na jeziorze. Po co takie rzeczy? Nie mogli chłopaki dowiosłować do brzegu? Czy to nie swoista „pokazówka”? Takie bezcelowy cud… Czy rzeczywiście? Przywykliśmy chyba do cudów, które mają jakiś wymierny charakter. Przywrócić zdrowie, rozmnożyć chleby, powstrzymać burze – to Panu Jezusowi wolno, bo na tym korzystają konkretni ludzie. Ale tak po prostu objawiać władzę? No po co to komu?

Wydaje się jednak, że sens tego znaku jest dużo głębszy. Rozpoznany i przyjęty Jezus po pierwsze przywraca poczucie bezpieczeństwa. Woda nie jest naturalnym środowiskiem człowieka. Nawet jeśli jest spokojna, nie daje stabilnego oparcia, którego potrzebujemy. Jezus natychmiast swoich uczniów przenosi na „stały grunt”, pozwala im pewnie stanąć na nogach. Co więcej – z Nim, w Jego obecności pewne procesy, które domagają się dużego wysiłku, przyspieszają i dokonują się w zupełnie niewyobrażalnym tempie. Ileż to razy dane mi było obserwować „rozkwitanie” dusz, które zupełnie niedawno poznały Jezusa… To dzieje się niespodziewanie szybko… Czasem aż budzi swoistą „zazdrość”. A to po prostu hojność Jego miłości, która zamiast zazdrości winna raczej wzbudzać wdzięczność. Bóg jest dobry… Cieszę się, że takim Go poznałem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz