sobota, 1 marca 2014

niespodzianka...



Mili Moi...
Upływ czasu... Nad nim nieustannie się tu rozczulam... Bo rzeczywiście mam wrażenie, że czas nie tylko płynie, ale wręcz złośliwie pędzi. Każdego dnia jest za mało. A może to po prostu sił już mniej i zdolność skupienia się na pracy coraz mniejsza. Kiedy tylko jedno skończę, już kilka następnych spraw sie pojawia na horyzoncie, niczym przysłowiowe łby potwora - na miejsce jednego ściętego, wyrastało pięć nowych... Najbliższe wydarzenia, na które się nieco przygotowuję, to rekolekcje dla młodzieży w Słupsku. Najpierw zamknięte (o których informuje powyższy plakacik), a potem szkolne. Spędzę więc tam prawie tydzień. Oczywiście zanim tam wyruszę, to muszę jeszcze napisać jakiś ogromny test z angielskiego, więc za chwilę siadam i się uczę... buuu...w  sobotę :(

Ale dziś rano Pan Jezus znów skupił moje myśli na dziecięctwie Bożym. To jeden z moich ulubionych tematów. Nieodmiennie kojarzy mi się z zaufaniem. Tak trzeba przyjmować Królestwo. Z wielkim zaufaniem, które wyraża się w konkretnej postawie życiowej wobec Boga. Polega on na wyrażeniu bardzo ważnej zgody wobec Niego. Jakiej? Żeby On mógł prowadzić mnie za rękę... I żebyśmy poszli tam, gdzie On tego chce. To się czasem domaga ogromnej elastyczności, wielkiej dyspozycyjności i głębokiej wiary. Zwłaszcza, kiedy już jakiś czas idziemy we wskazanym przez Niego kierunku, a tu nic... Cel zdaje się wcale nie przybliżać. Końca drogi nie widać. A ludzka natura zaczyna się buntować. Wówczas szczególnie trzeba sobie o tym zaufaniu przypominać. Wchodzić w wielkie zawierzenie Jemu. Bo skoro On mnie na tę, a nie inna drogę wprowadził, to On wie po co, i to On zna jej kres. Jeśli będę Go wytrwale trzymał za rękę, to dojdziemy, choć wcale nie jest powiedziane, że nie doświadczymy trudu tej drogi i nie będziemy mocno zmęczeni. To możliwe. Ale jeśli moja ręka w Jego dłoni... Nic więcej nie jest ważne...

Ale dziś jest jeszcze coś innego, co w myśleniu o dziecięctwie wobec Boga stanęło mi przed oczami. Wyraźnie. Jak nigdy dotąd. Otóż dzieci zwykle chcą być dorosłe. To ich wielkie pragnienie. Tak wielkie, że potrafią przebierać się za dorosłych, mówić jak dorośli, bawić się w dorosłych. Czekają na ten moment, kiedy za dorosłych będą uważani. I nie ma dla nich większego komplementu, niż ten, że zachowują się jak dorośli :) Czym więc jest ta dorosłość przed Bogiem? Jak inaczej określić tę tęsknotę? Bliskim słowem jest dojrzałość. Myślę sobie, że dobrze jest marzyć o dojrzałości, do niej dążyć, za nią tęsknić, ku niej zmierzać i na nią sie przygotowywać. Dojrzałość to swoista mądrość. Według jednej ze znanych mi definicji człowiek dojrzały to ten, który uznaje za swoje wszystkie te dobre rzeczy, których uczono go w dzieciństwie. Uwewnętrznić mądrość zdobytą. Zacząć się nią posługiwać. Żyć nią. Stosować się do jej zasad. Zdobywać pokrewne jej cnoty. Innymi słowy uświęcać się...

To dojrzewanie w połączeniu z całkowitym zaufaniem daje niesamowitą perspektywę. Wówczas życie staje się przygodą, w której nawet uciekający czas nie gra większej roli... A może owszem, gra, bo każdy dzień jest niespodzianką przygotowaną przez Ojca. A kto nie lubi niespodzianek?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz