zdj:flickr/anetz/Lic CC
Mili Moi...
No i znów zapomniałem... Zapomniałem, że Słowo Boże jest najlepszym lekarstwem na wszystkie życiowe boleści. Na niemoc intelektualno duchową, czy jak kto chce - na lenistwo również. Wystarczyło spotkanie z dzisiejszą przypowieścią o rolnikach w winnicy, którzy postanowili jednak nie oddawać właścicielowi plonu, który był mu należny, a dzień mogę uznać za udany. Choć daleko mu było jeszcze do bardzo pracowitego, ale konferencja na jutrzejsze skupienie dla młodzieży powstała. Zrozumiałem po prostu dzięki spotkaniu ze Słowem, że Pan mi coś poleca, a ja nie mogę zawieść, bo byłoby to, podobnie jak w przypadku nieuczciwych rolników, zamachem na Jego dar... Wszystko bowiem, co czynię, do czego mam zdolności, talenty, co podejmuję i działam, jest całkowicie niezasłużonym darem, jest z jego łaski. Jak więc mogę usiąść i powiedzieć - nie mam tego, czy tamtego (ochoty, weny, pomysłów), skoro On wyposaża mnie we wszystko... A ja mam tylko robić co do mnie należy i przynosić plon Jemu...
Pisząc konferencję, natknąłem się dziś na piękną wskazówkę, wyłuskaną z opowiadania o kobiecie, która w domu Szymona Trędowatego namaściła Jezusa olejkiem nardowym rozbijając flakon. Jak On sam zauważył, uczyniła to na Jego pogrzeb. Otóż jest to jedna z niewielu postaci ewangelicznych, które dają coś Jezusowi. Zwykle to On jest dawcą. Tymczasem ona nie tylko "marnuje" olejek wart masę pieniędzy, ale również rozbija alabastrowy flakon, "niszcząc go". Ten flakon już nigdy, przez nikogo nie zostanie użyty... W tym kontekście przeczytałem słowa św. Ambrożego - Bóg nie żąda od nas wiele. On oczekuje od nas jedynie... wszystkiego. Wszystko, co mam należy do Niego. Wszystko, co czynię mam Jemu powierzyć i oddać. Wszystko, co działam w Nim mam mieć swoje źródło i ku Niemu ma mnie prowadzić... Jakie to proste i wyzwalające...
Zdałem sobie w tym wszystkim sprawę, że z miłością ku Niemu nie można przesadzić. Pamiętam jak dziś, kiedy miałem 6 lat i przeżywałem pierwszą fazę zachwytu Bogiem w moim życiu, która objawiała się codziennym chodzeniem na Mszę Świętą, pewnego dnia wziął mnie jeden z wikariuszy "na stronę" i... zabronił mi przychodzić codziennie, bo we wszystkim trzeba mieć umiar. Do dziś to pamiętam i niestety jest to pamięć raczej bolesna. Nie umiałem i właściwie nie umiem do dziś wyjaśnić motywów, które pchnęły go do tak nieskutecznej na szczęście próby zgaszenia we mnie Bożego entuzjazmu, który wówczas zaczynał mną władać... Tak się nie robi księże drogi! Tego robić nie wolno! Nie ty mi tę łaskę dałeś i nie ty możesz decydować o intensywności jej przeżywania... A w miłości do Niego nie można przesadzić... On jest godzien wszystkiego.... Także tego, żeby sześciolatek wstał o 6 rano i z radością, niezwykła radością, poszedł na spotkanie z Nim...
Może to wówczas rozbił się mój alabastrowy flakon... Dla Niego. Może dlatego nigdy później już dla nikogo i przez nikogo nie mógł być użyty... Tylko czy ta woń, piękna woń tamtego czasu nadal mojej miłości towarzyszy... Oto jest pytanie!
No i znów zapomniałem... Zapomniałem, że Słowo Boże jest najlepszym lekarstwem na wszystkie życiowe boleści. Na niemoc intelektualno duchową, czy jak kto chce - na lenistwo również. Wystarczyło spotkanie z dzisiejszą przypowieścią o rolnikach w winnicy, którzy postanowili jednak nie oddawać właścicielowi plonu, który był mu należny, a dzień mogę uznać za udany. Choć daleko mu było jeszcze do bardzo pracowitego, ale konferencja na jutrzejsze skupienie dla młodzieży powstała. Zrozumiałem po prostu dzięki spotkaniu ze Słowem, że Pan mi coś poleca, a ja nie mogę zawieść, bo byłoby to, podobnie jak w przypadku nieuczciwych rolników, zamachem na Jego dar... Wszystko bowiem, co czynię, do czego mam zdolności, talenty, co podejmuję i działam, jest całkowicie niezasłużonym darem, jest z jego łaski. Jak więc mogę usiąść i powiedzieć - nie mam tego, czy tamtego (ochoty, weny, pomysłów), skoro On wyposaża mnie we wszystko... A ja mam tylko robić co do mnie należy i przynosić plon Jemu...
Pisząc konferencję, natknąłem się dziś na piękną wskazówkę, wyłuskaną z opowiadania o kobiecie, która w domu Szymona Trędowatego namaściła Jezusa olejkiem nardowym rozbijając flakon. Jak On sam zauważył, uczyniła to na Jego pogrzeb. Otóż jest to jedna z niewielu postaci ewangelicznych, które dają coś Jezusowi. Zwykle to On jest dawcą. Tymczasem ona nie tylko "marnuje" olejek wart masę pieniędzy, ale również rozbija alabastrowy flakon, "niszcząc go". Ten flakon już nigdy, przez nikogo nie zostanie użyty... W tym kontekście przeczytałem słowa św. Ambrożego - Bóg nie żąda od nas wiele. On oczekuje od nas jedynie... wszystkiego. Wszystko, co mam należy do Niego. Wszystko, co czynię mam Jemu powierzyć i oddać. Wszystko, co działam w Nim mam mieć swoje źródło i ku Niemu ma mnie prowadzić... Jakie to proste i wyzwalające...
Zdałem sobie w tym wszystkim sprawę, że z miłością ku Niemu nie można przesadzić. Pamiętam jak dziś, kiedy miałem 6 lat i przeżywałem pierwszą fazę zachwytu Bogiem w moim życiu, która objawiała się codziennym chodzeniem na Mszę Świętą, pewnego dnia wziął mnie jeden z wikariuszy "na stronę" i... zabronił mi przychodzić codziennie, bo we wszystkim trzeba mieć umiar. Do dziś to pamiętam i niestety jest to pamięć raczej bolesna. Nie umiałem i właściwie nie umiem do dziś wyjaśnić motywów, które pchnęły go do tak nieskutecznej na szczęście próby zgaszenia we mnie Bożego entuzjazmu, który wówczas zaczynał mną władać... Tak się nie robi księże drogi! Tego robić nie wolno! Nie ty mi tę łaskę dałeś i nie ty możesz decydować o intensywności jej przeżywania... A w miłości do Niego nie można przesadzić... On jest godzien wszystkiego.... Także tego, żeby sześciolatek wstał o 6 rano i z radością, niezwykła radością, poszedł na spotkanie z Nim...
Może to wówczas rozbił się mój alabastrowy flakon... Dla Niego. Może dlatego nigdy później już dla nikogo i przez nikogo nie mógł być użyty... Tylko czy ta woń, piękna woń tamtego czasu nadal mojej miłości towarzyszy... Oto jest pytanie!
Dziękuję:)
OdpowiedzUsuńJa również dziękuję
OdpowiedzUsuń6-latek?? i wszystko jasne, skąd takie dary...
OdpowiedzUsuń6 letnie dzieci przystępują już do pierwszej Komunii Świętej... mogą mieć naprawdę piękną relację z Bogiem... prosta, czysta, ufna miłość… Swoje dzieciństwo wspominam z niewysłowioną tęsknotą... tak chciałam przebywać w kościele, często, choćby na krótką chwilę, z miłości …i wcale nie uważam tego za jakieś niezwykłe... rodzice opowiadali, że szłam "porozmawiać"... a dziś myślę, że dziecka nie oszukasz - jeśli dziecko mówi, że On jest, to On tam ze mną naprawdę był... "Tylko czy ta woń, piękna woń tamtego czasu nadal mojej miłości towarzyszy..." ?…gdzie jest? ...gdzie szukać… jak...?
OdpowiedzUsuńZdarzyło mi się kiedyś być w kościele gdzie ksiądz każdemu kolejno namaszczał dłonie olejkiem nardowym, przywiezionym z Ziemi Świętej, czyniąc na nich znak krzyża... wiem dzięki temu jak pachnie nard... długo trzymał się ten zapach... chyba już nigdy go nie zapomnę... chciałabym to kiedyś poczuć jeszcze raz…
OdpowiedzUsuń