Photo by Eduardo Gutiérrez on Unsplash
(Mk 6, 14-29)
Król Herod posłyszał o Jezusie, gdyż Jego imię nabrało rozgłosu, i mówił:
"Jan Chrzciciel powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze działają w
nim". Inni zaś mówili: "To jest Eliasz"; jeszcze inni
utrzymywali, że to prorok, jak jeden z dawnych proroków. Herod, słysząc to,
mawiał: "To Jan, którego ściąć kazałem, zmartwychwstał". Ten bowiem
Herod kazał pochwycić Jana i związanego trzymał w więzieniu z powodu Herodiady,
żony brata swego, Filipa, którą wziął za żonę. Jan bowiem napominał Heroda:
"Nie wolno ci mieć żony twego brata". A Herodiada zawzięła się na
niego i chciała go zgładzić, lecz nie mogła. Herod bowiem czuł lęk przed Janem,
widząc, że jest mężem prawym i świętym, i brał go w obronę. Ilekroć go
posłyszał, odczuwał duży niepokój, a jednak chętnie go słuchał. Otóż chwila
sposobna nadeszła, kiedy Herod w dzień swoich urodzin wyprawił ucztę swym
dostojnikom, dowódcom wojskowym i osobistościom w Galilei. Gdy córka tej
Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król
rzekł do dziewczyny: "Proś mnie, o co chcesz, a dam ci". Nawet jej przysiągł:
"Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa". Ona
wyszła i zapytała swą matkę: "O co mam prosić?" Ta odpowiedziała:
"O głowę Jana Chrzciciela". Natychmiast podeszła z pośpiechem do
króla i poprosiła: "Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana
Chrzciciela". A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i
na biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił
przynieść głowę Jana. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego
na misie; dał ją dziewczynie, a dziewczyna dała swej matce. Uczniowie Jana,
dowiedziawszy się o tym, przyszli, zabrali jego ciało i złożyli je w grobie.
Mili Moi…
W myśl przewidywań
ostatnie dwa dni były naprawdę pracowite, a co za tym idzie dość trudne.
Fizycznie czuje się kiepsko. Cały czas odczuwam skutki zawirusowania sprzed
tygodnia. A poza tym terminy gonią…
Ale fakt, że mogę służyć…
Trudno to ubrać w słowa… Chodzę w każdym razie od dwóch dni z uśmiechem i
powtarzam Bogu nieustannie – jak ja kocham moje życie, jak ja Ci za nie
dziękuję… Smakuję chwile… Chwytam chyba coś z tego, co w teologii określa się „sakramentem
chwili obecnej”. Mój Bóg jest ze mną tu i teraz i niemal w każdej sytuacji Go
widzę, odkrywam, przeżywam. Tyle okazji do służby…
Swoją drogą przeżyłem
wczoraj kolejną interesująca przygodę z Panem. Kilka dni temu napisała do mnie
siostra N z prośbą o spowiedź. Nic mi jej imię nie mówiło, więc kiedy się
umówiliśmy, moim pierwszym pytaniem było – jak mnie siostra znalazła. Odpowiedź
– byłam u ojca ze dwa razy u spowiedzi, potem zadzwoniłam do klasztoru i
spytałam kto tego dnia pełnił dyżur, potem znalazłam ojca bloga i napisałam
przez formularz kontaktowy… Normalnie nowoczesność w domu i zagrodzie…
Wspominam o tym (przy
okazji serdeczności dla siostry N), ponieważ byli tacy, którzy twierdzili, że
jeśli zniknę z FB, to kontakt ze mną będzie praktycznie niemożliwy, że
niepotrzebnie rzeczywistość komplikuję, że utrudniam… A ta sytuacja przekonała
mnie po raz kolejny, że jeśli ktoś chce mnie znaleźć, doskonale sobie z tym
poradzi. I po raz kolejny dotarło do mnie, że kontakty realne są znacznie
ciekawsze, niż wirtualne. A siostrę N witamy na naszym spowiedniczym pokładzie…
Dziś nad Słowem pomyślałem
sobie, że tacy Janowie Chrzciciele to prawdziwy skarb… Bardzo trudny skarb, ale
jednak… Mieć kogoś, kto w imię prawdy powie mi – nie wolno ci… Herod
przeczuwał, że to skarb – Jan go drażnił, ale jednak chętnie go słuchał. Ale w
wyniku intrygi zrodzonej na pożywce jego własnego grzechu skończyło się to
wszystko dość dramatycznie…
To jedna z metod radzenia
sobie z tym „trudnym skarbem”. Klasyczna i pewnie dość częsta – odpowiedzieć agresją.
Najlepszą obroną jest atak – mawiają. A zatem na słowo „nie wolno ci” reakcja
bywa gwałtowna… A co ty mi tu będziesz mówił? Jakim prawem? Popatrz lepiej na
siebie! Zajmij się swoim życiem! Nie życzę sobie takich uwag!
I można mnożyć sposoby
argumentowania. Rzadko kończy się to śmiercią „Jana”, ale bywa, że kończy się
relacja… Bo jak on śmiał?
Łagodniejsza, choć w nieco
innym tonie, jest reakcja „na ofiarę”. Interwencja „Jana” staje się źródłem
zranienia. Czuję się przez niego skrzywdzony. Jak on mógł mnie tak potraktować?
Jak mógł tak powiedzieć? Prawdę należy mówić w miłości. Przecież on w ogóle nie
liczy się z moimi uczuciami, nawet nie próbuje mnie zrozumieć. Och, jaka
straszna krzywda mi się stała…
Nie brakuje również
reakcji pobłażliwego lekceważenia – gdyby Pan Bóg miał z nami tylko takie
problemy… Daj spokój, nie przesadzaj, nie napinaj się, odpuść sobie… A wszystko
w konwencji żartu i brania życia nie tak całkiem serio…
A gdyby tak przyjąć prawdę
jako prawdę? A gdyby tak usłyszeć „Janów” i ich głos kierowany do mnie? Dziś zastanawiam
się czy wokół mnie jeszcze jacyś się kręcą, czy już wszystkim skutecznie zamknąłem
usta… Bo jeśli tak, to nic tylko powiesić sobie na szyi tabliczkę z napisem „jam
jest alfa i omega”. A potem? A potem już nie ma nic – poza bezkresnymi pustyniami
pychy. Potem jest już tylko śmierć w samotności. Nieomylnej samotności…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz