zdj:flickr/John C. Shaw/Lic CC
(Mk 6,45-52)
Kiedy Jezus
nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do
łodzi i wyprzedzali Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy
rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, łódź była
na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy
wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł
do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. Oni zaś, gdy Go ujrzeli
kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go
bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: Odwagi, Ja
jestem, nie bójcie się! I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył. Oni tym
bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł
ich był otępiały.
Mili Moi...
Przyznać muszę, że choć bardzo, bardzo powoli, ale robi mi się chyba nieco lepiej. Dziś już okazałem się zdolny do celebrowania wieczornej Mszy Świętej w kościele, a po niej do poprowadzenia naszej cotygodniowej katechezy w ramach Rekolekcji Ewangelizacyjnych. To już ostatnia - o Kościele i wzroście. Pozostała nam jeszcze tylko radość modlitwy o nowe napełnienie Duchem Świętym.
Czytam i rozmyślam nad krótkimi rekolekcjami, które mam poprowadzić wkrótce dla sióstr w Chicago. Siostry zadały mi temat miłości oblubieńczej, co niekoniecznie rodzi we mnie burze pomysłów na poszczególne katechezy. Ale może do końca tygodnia coś sie jeszcze w tym moim zagrypionym łbie zrodzi...
A dziś zadzwoniłem do Macieja, mojego rocznikowego kolegi i zebrałem wszystkie najnowsze uczelniane ploteczki. Oczywiście przyprawiło mnie to tylko o depresję, bo okazało się, że wszyscy moi koledzy w swoich pracach doktorskich postępują, tylko ja... nawet nie zacząłem... Ale tak naprawdę ten telefon to też duża dawka dobrego śmiechu...
Urzeka mnie dziś ten Jezus modlący się na górze i doskonale widzący małą łódź swoich uczniów, którzy zmagają się z... życiem. Wszak są rybakami - to jezioro jest środowiskiem ich życia. Tam spędzają większość czasu, tam przeżywają codzienność, tam się realizują. Wzburzone morze symbolizuje również napór pokus. Wszak tam, w morzu właśnie, mieszkał według żydowskich przekonań Lewiatan, wąż starodawny. Morze dla większości Izraelitów było czymś przerażającym, a wzburzone... to już strach pomyśleć...
Oni się Go nie spodziewają. Może wszędzie. Ale z pewnością nie tam. Są zajęci pokonywaniem przeciwności. Są tak zajęci życiem bez Jezusa, że Jego nagłe pojawienie rodzi w nich paraliżujący strach. Zaczynają wrzeszczeć. On zjawia się nagle. Chce ich minąć - jakby tylko przypominając, że jest, że mogą na Niego liczyć. Ale dla nich, całkowicie zanurzonych w swoich sprawach, to przypomnienie jest jak błyskawica, która rozdziera niebo. Stają się nagle uczestnikami spraw, które całkowicie wykraczają poza ludzkie możliwości. Przerażeni... A On natychmiast uspokaja... Wcale nie chciał ich straszyć... Chciał przemienić ich rzeczywistość, chciał zapewnić o swojej obecności, chciał właśnie z lęku wyzwolić...
Do dziś ta historia lubi się powtarzać... Jezus na górze, modli się i patrzy na swoje dzieci, które w dolinie żyją tak, jakby Go nie było... Szalejące wichry i ich liche wysiłki. Miłość przynagla Go do zejścia z góry i kroczenia po ludzkich wodach... I znów ten sam krzyk przerażenia. Człowieka, który spotkał swego Boga. A się nie spodziewał...
Mili Moi...
Przyznać muszę, że choć bardzo, bardzo powoli, ale robi mi się chyba nieco lepiej. Dziś już okazałem się zdolny do celebrowania wieczornej Mszy Świętej w kościele, a po niej do poprowadzenia naszej cotygodniowej katechezy w ramach Rekolekcji Ewangelizacyjnych. To już ostatnia - o Kościele i wzroście. Pozostała nam jeszcze tylko radość modlitwy o nowe napełnienie Duchem Świętym.
Czytam i rozmyślam nad krótkimi rekolekcjami, które mam poprowadzić wkrótce dla sióstr w Chicago. Siostry zadały mi temat miłości oblubieńczej, co niekoniecznie rodzi we mnie burze pomysłów na poszczególne katechezy. Ale może do końca tygodnia coś sie jeszcze w tym moim zagrypionym łbie zrodzi...
A dziś zadzwoniłem do Macieja, mojego rocznikowego kolegi i zebrałem wszystkie najnowsze uczelniane ploteczki. Oczywiście przyprawiło mnie to tylko o depresję, bo okazało się, że wszyscy moi koledzy w swoich pracach doktorskich postępują, tylko ja... nawet nie zacząłem... Ale tak naprawdę ten telefon to też duża dawka dobrego śmiechu...
Urzeka mnie dziś ten Jezus modlący się na górze i doskonale widzący małą łódź swoich uczniów, którzy zmagają się z... życiem. Wszak są rybakami - to jezioro jest środowiskiem ich życia. Tam spędzają większość czasu, tam przeżywają codzienność, tam się realizują. Wzburzone morze symbolizuje również napór pokus. Wszak tam, w morzu właśnie, mieszkał według żydowskich przekonań Lewiatan, wąż starodawny. Morze dla większości Izraelitów było czymś przerażającym, a wzburzone... to już strach pomyśleć...
Oni się Go nie spodziewają. Może wszędzie. Ale z pewnością nie tam. Są zajęci pokonywaniem przeciwności. Są tak zajęci życiem bez Jezusa, że Jego nagłe pojawienie rodzi w nich paraliżujący strach. Zaczynają wrzeszczeć. On zjawia się nagle. Chce ich minąć - jakby tylko przypominając, że jest, że mogą na Niego liczyć. Ale dla nich, całkowicie zanurzonych w swoich sprawach, to przypomnienie jest jak błyskawica, która rozdziera niebo. Stają się nagle uczestnikami spraw, które całkowicie wykraczają poza ludzkie możliwości. Przerażeni... A On natychmiast uspokaja... Wcale nie chciał ich straszyć... Chciał przemienić ich rzeczywistość, chciał zapewnić o swojej obecności, chciał właśnie z lęku wyzwolić...
Do dziś ta historia lubi się powtarzać... Jezus na górze, modli się i patrzy na swoje dzieci, które w dolinie żyją tak, jakby Go nie było... Szalejące wichry i ich liche wysiłki. Miłość przynagla Go do zejścia z góry i kroczenia po ludzkich wodach... I znów ten sam krzyk przerażenia. Człowieka, który spotkał swego Boga. A się nie spodziewał...
Ojcze Michale, bardzo jestem ciekawa, Ojca przemyśleń na temat miłości oblubieńczej... Jeżeli nie byłoby to wielkim utrudnieniem, to może mógłby Ojciec jakiś pakiecik czy pliczek udostępnić...? Mój adres gdzieś jest w Ojca skrzynce a jeżeli się zapodział to prześlę.... Serdecznie ściskam i pozdrawiam z .... mojego jeziora ! Ela Burdynowicz OV
OdpowiedzUsuńBożesztymój! Publikacja! I to tu! Od razu dopisuję do dorobku naukowego czym też jeszcze dalej pcham swój doktorat :)
OdpowiedzUsuń