Mili Moi...
No to stanęła ma noga na ziemi amerykańskiej. Wczoraj wyruszyłem z Gdańska do Berlina. Nie ukrywam, że z pewną obawą, ponieważ samolot wyglądał mało przekonująco... Jakieś dwa śmigła imitujące silniki :) No i nie wzniósł się jakoś wysoko. Ziemia jakby na wyciągnięcie ręki. Dobrze, że lot trwał niecałą godzinę, bo jak to w takich maluchach lotniczych - każdy ruch sterów czuć znacząco. A w Berlinie? Odprawa celna i miła pani, która po polsku życzyła mi przyjemnego lotu. A potem wiadomość, że opóźnienie lotu co najmniej godzinę... Ścisk, płacz dzieci, brak miejsc do siedzenia - duże rozczarowanie lotniskiem. Ale kolejna arcymiła pani, która zawołała najpierw posiadaczy złotej karty linii Airberlin, żeby się załadowali do maszyny, a zaraz potem wezwała... o. Misia :) Patrzyłem na nią z niedowierzaniem, obracałem się trzy razy, poinformowałem ją, że na karcie pokładowej mam kategorię C (co oznacza - ładować w trzeciej kolejności), ale pani okazała się nieczuła na moje tłumaczenia i z uporem wartym lepszej sprawy kazała mi wsiadać. Tym sposobem bez ścisku i tłoku umieściłem się w maszynie. Ale już całkiem oczom nie wierzyłem, kiedy obok mnie nikt nie usiadł. To już zasługa arcymiłej pani w Polsce, którą poprosiłem o miejsce przy wyjściu awaryjnym ze względu na moje okazałe gabaryty. Te miejsca już były zajęte, ale pani ze swojej inicjatywy znalazła mi takie, które dawało odrobinę więcej komfortu. Ludzie są naprawdę dobrzy... Wytrzęsło nas znacząco nad Kanadą, pod koniec lotu. Jedyną modlitwą, która przychodziła mi wówczas do głowy to - Duchu Święty, ale tak nie robimy... No w każdym razie jakoś się dokulaliśmy do New Yorku. Wyszedłem w 27 stopniowy wilgotny upał i spotkałem szczęśliwie pana Roberta, który zaoferował się, że mnie odbierze z lotniska, bo pracuje w NY i akurat może to zrobić. W przemiłej atmosferze dojechaliśmy do Bridgeport...
Spać szedłem o 3 rano :) Rzecz jasna według polskiego czasu. Bo tu była zaledwie 21. A pobudka? Klasycznie... 3.45... według czasu miejscowego. I żadnych szans na "dospanie". Ach, ta zmiana strefy czasowej... Od wczesnego rana więc czytam, modlę się, piję kawkę. Na śniadanie portugalskie placki z cebulą i polski schabowy, no i bułka z dżemem :) Takie to początki...
Ale doświadczenie pokoju mnie jakoś dotknęło. Choć wcale nie zanosi się, że będzie lepiej, niż się spodziewałem (to znaczy przewiduję duży wysiłek pod każdym względem) to jednak mam od wczoraj takie przekonanie, że to się może udać, że powoli to wszystko się jakoś ogarnie, a ja oswoję się z nową sytuacją. Modlę się o to szczerze, a dzisiejsze Słowo wychodzi mi jakoś na przeciw. A zwłaszcza stwierdzenie Jezusa - Syn Człowieczy jest Panem szabatu. Zdałem sobie wyraźnie sprawę, że Syn Człowieczy jest Panem... wszystkiego. Absolutnie wszystkiego, co z moim życiem związane. I skoro przysłał mnie tutaj, to z pewnością przewidział też wszystko - radości i trudności, kłopoty i zwycięstwa. Ufam, że obroni mnie skutecznie przed moimi obawami, podobnie jak skutecznie bronił swoich uczniów przed agresją faryzeuszy. Wrogów zewnętrznych na razie nie ma (i oby nie było ich zbyt wielu), ale wewnętrznych mam całe mnóstwo. A ta wściekłość demona na człowiecze poddanie się woli Bożej jest tak wielka, że uruchamia całe zastępy "straszaków", którym od dłuższego czasu muszę sie przeciwstawiać. Mam jednak potwierdzoną dziś, skuteczną odpowiedź - JEZUS JEST PANEM!!!
A jeśli tak, to... z Nim jestem gotów.... na wiele... A może na wszystko?
PS. Na zdjęciu mój nowy dom :)
Niech Pan Bóg ojcu błogosławi!!
OdpowiedzUsuńOn jest!! Przy ojcu!:)
Tak, niech Pan błogosławi i niech prowadzi..
OdpowiedzUsuńnajlepiej z powrotem do nas ;))
a tak nieco poważniej:
wszystkiego dobrego na nowej drodze życia ;)